Reklama

​Alarm bombowy w Cannes

W sobotnie popołudnie na nowy film Michela Hazanaviciusa oczekiwał tłum, który nie mógł dostać się do festiwalowego pałacu. Na coraz większe opóźnienie ludzie reagowali spontanicznym buczeniem. Do czasu aż z pałacu wyszli pracownicy obsługi, którzy wyraźnymi znakami kazali zgromadzonym oddalić się od budynku. Co się wydarzyło? Kiedy razem z innymi dziennikarzami z Polski pytaliśmy o to przedstawicieli festiwalu, powiedzieli nam, że na sali znaleziono bezpańską torbę...

W sobotnie popołudnie na nowy film Michela Hazanaviciusa oczekiwał tłum, który nie mógł dostać się do festiwalowego pałacu. Na coraz większe opóźnienie ludzie reagowali spontanicznym buczeniem. Do czasu aż z pałacu wyszli pracownicy obsługi, którzy wyraźnymi znakami kazali zgromadzonym oddalić się od budynku. Co się wydarzyło? Kiedy razem z innymi dziennikarzami z Polski pytaliśmy o to przedstawicieli festiwalu, powiedzieli nam, że na sali znaleziono bezpańską torbę...
W tym roku w Cannes panują szczególne środki ostrożności /AFP

Procedury bezpieczeństwa nakazują w takich przypadkach ewakuację. Dziś nikt nie weźmie odpowiedzialności za to, by powiedzieć, że wszystko jest w porządku, a porzucona torba jest niczym więcej jak tylko torbą. Takie czasy. Po pół godzinie chaosu, tłum zebrał się pod pałacem na nowo, a projekcja z 45-minutowym opóźnieniem wystartowała. To chyba jeden z canneńskich rekordów. Festiwal słynie przecież z tego, że filmy zaczynają się na nim punktualnie, a dwuminutowe spóźnienie owocuje tym, że widz nie zostaje wpuszczony na salę.

Niesamowite jest to, jak życie splata się w Cannes z filmem. Stojąc wśród zdezorientowanych ludzi, widziałem, że z jednej strony chcieliby czym prędzej uciec jak najdalej, nie ryzykować, czy faktycznie mamy do czynienia z atakiem terrorystycznym, który wszystkim przemknął przez myśl, ale z drugiej chcieliby też uchodzić za tych, którzy nie dają się zmanipulować medialnym doniesieniom, poddać propagandzie. Dokładnie o tym wewnętrznym rozdarciu opowiada film "Kwadrat" Rubena Östlunda ("Turysta"). Bohaterem jest Christian, zajmujący jedno z dyrektorskich stanowisk w prestiżowym muzeum. To człowiek, który bardzo chciałby przeżyć jakieś emocje, ale jednocześnie w żaden sposób nie chce się z nich zdradzić. Kiedy ląduje w mieszkaniu kochanki, nawet oko mu nie mrugnie, gdy odkryje, że jednym z lokatorów jest szympans. Wszystko już było, nic już nie robi wrażenia.

Reklama

A jednak - kiedy w wyniku poszukiwania skradzionych rzeczy Christian trafi do ubogiej dzielnicy, coś w nim drgnie. Co prawda, poprawność polityczna nakazuje mu zachowanie spokoju, ale mężczyzna nic nie może poradzić na to, że wśród imigrantów i znacznie uboższych od siebie ludzi, gdzie wyróżnia się na każdym kroku, nie czuje się pewnie ani bezpiecznie. Od Östlunda dostaje się każdemu: klasie średniej, której członkowie snobują się na liberalnych i otwartych, a w rzeczywistości ukrywają w sobie uprzedzenia i lęk; przedstawicielom świata sztuki, którzy kreują się na intelektualistów, popularyzatorów wielkich idei, a tak naprawdę tkwią w szponach marketingu i zależności od pieniędzy mecenasów; i wreszcie ludziom z klasy niższej, którzy dokładnie opanowali umiejętność ciągnięcia pieniędzy od lepiej sytuowanej części społeczeństwa. Esencja tej satyry płynie z kilku znakomitych scen, jak choćby tej, w której cierpiący na zespół Tourette'a mężczyzna przerywa spotkanie ze sławnym artystą. Kilka podobnych momentów wystarcza, by oddać sens filmu Szweda. Tym bardziej dziwi fakt, że reżyser rozciągnął go do dwóch i pół godziny, czyli o godzinę za długo.

Metraż jest poważnym problemem tegorocznych filmów w konkursie głównym. Także interesujący "120 battements par minute" Robina Campillo ("Eastern Boys") cierpi z tego powodu. Pierwsza połowa opowiadającego o epidemii HIV we Francji filmu jest przegadana, naładowana informacjami o organizacji Act Up, walczącej o prawa osób zarażonych wirusem. Tak samo jak u Östlunda ledwie parę scen wystarcza widzowi, by pojął, na czym polegają ich metody działania: na akcji, nieustępliwości i jasno formułowanych postulatach. A tym, którzy nie chcą ich słuchać, na krzyczeniu do uszu. Ta część dłuży się, przytłacza nadmiarem danych, nie pozwala też emocjonalnie zaangażować się w historię.

Nadrabia za to część druga, w której zmienia się perspektywa: bohatera zbiorowego zastępuje para: nieśmiały Nathan (Arnaud Valois) i zaangażowany politycznie Sean (Nahuel Pérez Biscayart). Ludzie, którzy w pierwszej części zawierali się w bliżej nieokreślonej definicji jako ci, o których walczy organizacja, w drugiej indywidualizują się i obnażają przed nami całe okrucieństwo działania wirusa. Choroba bezlitośnie wyniszcza ciało Seana, a reżyser nie szczędzi nam okrutnych widoków, cały czas podkreślając, że i tak nie doświadczamy nawet odrobiny tego, z czym musi mierzyć się Nathan, towarzyszący parterowi w dzień i w nocy. I nie pozwala nam o tym zapomnieć.

O ile Campillo sprawdza się jako reżyser filmu-hołdu, o tyle nie wyszło to kompletnie Michelowi Hazanaviciusowi ("Artysta"), który w Cannes pokazał "Redoutable". Bohaterem jest Jean-Luc Godard, w którego z powodzeniem wcielił się Louis Garrell, a cały film stylizowany jest na jego twórczość - kolejne sceny bezpośrednio nawiązują do twórczości mistrza nowej fali, a wyimki z biografii stają się podwaliną do twórczych fantazji. Historia skupia się na krótkim małżeństwie Godarda z Anne Wiazemsky, aktorką, później pisarką.

Niestety, koncept Hazanaviciusa wyczerpuje się dość szybko, lepiej sprawdziłby się jako efektywny krótki metraż, niż pełny film, w którym reżyser powtarza w nieskończoność dowcipy (ile razy można śmiać się z rozbitych okularów?). Irytuje też sposób sportretowania kobiet, których ciało kamera fetyszyzuje, jakby nie liczyły się jako bohaterki, a ważna było jedynie ich zewnętrze, co drastycznie kłóci się z ideą filmu o emancypacji Wiazemsky.

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes 2017 | Festiwal Filmowy w Cannes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy