W łóżku z Sharon Stone i Sofią Vergarą
Pamiętamy go z tytułowej roli w "Bartonie Finku" braci Coen (nagroda aktorska na festiwalu w Cannes w 1992 roku), ale John Turturro to nie tylko wybitny aktor, lecz również ceniony reżyser. Na festiwalu Camerimage odebrał Specjalną Nagrodę dla Aktora i Reżysera oraz zaprezentował swój nowy film - komedię "Fading Gigolo" (w polskich kinach na początku 2014 roku).
W rozmowie z Tomaszem Bielenia John Turturro opowiedział o tym , że z Woodym Allenem chodzą do tego samego fryzjera; przyznał, że erotyczny trójkąt z Sharon Stone i Sofia Vergarą na planie "Fading Gigolo" potraktował wyłącznie jako zadanie aktorskie oraz przypomniał, jak w 1980 roku trafił na plan "Wściekłego byka" Martina Scorsese.
Przyjechał pan do Bydgoszczy, żeby zaprezentować swój nowy film, komedię "Fading Gigolo" i otrzymać na Camerimage Specjalną Nagrodę dla Aktora i Reżysera. To, o czym nie wspomina wyróżnienie na bydgoskim festiwalu, to fakt, że jest pan również autorem scenariuszy do wszystkich zrealizowanych przez siebie filmów. Każdy z nich jest oryginalnym pomysłem.
John Turturro: - Każdy z moich filmów miał różne inspiracje, powstał na bazie innych doświadczeń. Mój pierwszy film "Mac" (1992) nie byłby taki, gdyby nie fakt, że mój ojciec był budowlańcem. Prowadził wspólny biznes ze swoim bratem, tak jak to robili często inni imigranci. Dorastałem w tym świecie, sporo o nim wiedziałem. Potem spotkałem gościa, który pracował z moim ojcem, nazywał się Brandon Cole. Napisaliśmy wspólnie trzy sceniczne wersje "Maca". Tak zrodził się pomysł na mój debiut.
- "Illuminata" (1998) była z kolei pomysłem Brandona. Miał jednak problemy z dokończeniem sztuki, która bardzo mnie zaintrygowała. Pomyślałem, dlaczego by po "Macu" nie zrobić czegoś w stylu commedia dell'arte, rodzaj zabawy z gatunkiem. Od zawsze uwielbiałem "Czerwone trzewiki" [muzyczny film Emerika Pressburgera i Michaela Powella z 1948 roku - przyp.red.], znałem również z doświadczenia środowisko teatralne. Zaczęliśmy więc ćwiczyć z ekipą teatralną i w ten sposób udało mi się dokończyć scenariusz.
- "Romanse i papierosy" (2005) chodziły mi po głowie przez 10 lat. Myślałem nawet, czy nie napisać tego filmu wspólnie z moją matką, która, oczywiście, była bezpośrednią inspiracją dla bohaterki tego filmu. Kiedy pisałem "Romanse i papierosy" nie myślałem, że powstanie z tego musical, ale nagle przekonałem się, że jeśli bohaterowie zaczną śpiewać, to będzie coś. Taki prywatny soundtrack. Potem znajomi wspomnieli mi o Dennisie Pottterze [brytyjski scenarzysta, autor m.in. "Śpiewającego detektywa - przyp. red.], ale uznałem, że nie będę go imitował. Po przeczytaniu wywiadów z nim dowiedziałem się jednak, że pochodził z bardzo biednej rodziny, jego teksty o znaczeniu "taniej", popularnej muzyki wydały mi się niezwykle inspirujące.
- "Passione" (2010) wzięło się z mojego pobytu w Neapolu, gdzie pracowałem nad sztuką "Questi fantasmi" Eduardo de Filippo, którą z kolei podsunął mi pochodzący z Neapolu reżyser Francesco Rossi. Ci ludzie widzieli wcześniej "Romanse i papierosy" i zaproponowali: "Wiemy, że lubisz kulturę Neapolu, nie byłbyś zainteresowany nakręceniem muzycznego filmu o tym mieście?". Znałem wcześniej jedną neapolitańską piosenkę "Tammurriata nera", którą wprost uwielbiałem. Stwierdziłem, że mogę nakręcić film, wychodząc choćby od tej jednej melodii.
- No i najnowszy film, "Fading Gigolo"... Miałem taki impuls. Zawsze lubiłem "Nocnego kowboja", rzeczy o prostytutkach... Impuls był jednak taki, że ja i Woody Allen moglibyśmy stworzyć zgrany duet. Zaproponowałem mu udział, a on zareagował pozytywnie. Potem, już po napisaniu scenariusza, udzielił mi również wsparcia, zachęcając mnie do bardziej szczegółowej eksploracji tematu, do poważniejszego potraktowania wyjściowego pomysłu. W trakcie rozwoju tego projektu przyszła mi do głowy postać chasydzkiej wdowy, którą zagrała Vanessę Paradis. To był kluczowy moment przy pracy nad scenariuszem... Jeśli kręcisz film o seksie, musi w nim być również coś o opresji.
- Mimo że głównymi bohaterami są tu mężczyźni, interesują mnie kobiety, nie tylko te młode... Ten film miał być początkowo komedią o seksie, stał się jednak w moim mniemaniu czymś w rodzaju studium samotności oraz opisem zmagań, jakie musimy podjąć, by odnaleźć, bliską osobę.
Rolę bankrutującego właściciela księgarni, który zaczyna dorabiać sobie jako alfons, napisał pan specjalnie dla Woody'ego Allena. Dobrze znaliście się wcześniej?
- Zrobiliśmy wspólnie spektakl teatralny w 2011 roku [chodzi o sceniczny debiut Turturro w charakterze reżysera , złożoną z trzech jednoaktówek sztukę "Relatively Speaking"; autorem jednej z nich był Allen - przyp. red.]. Lubimy się, mam nadzieję, że widać to, kiedy ogląda się "Fading Gigolo". Poza tym chodzimy do tego samego fryzjera...
W "Fading gigolo" zobaczymy również dwie ikony seksu - Sharon Stone brylowała na ekranie w latach 90., Sofia Vergara uznawana jest za jedną z najseksowniejszych gwiazd Hollywood współcześnie. Taki był pomysł, żeby zabawić się stereotypem seksbomby? Obie grają bowiem kochanki.
- Chciałem, aby jedna z tych kobiet była typową W.A.S.P, bogatą białą kobietą lekarzem, z drugiej strony pragnąłem przeciwwagi w postaci niewiasty z hiszpańskojęzycznego kręgu kulturowego. Mamy jeszcze Vanessę Paradis... Zależało mi na różnych typach kobiecości.
Niejeden mężczyzna chciałby się pewnie znaleźć na pana miejscu, kiedy pana bohater wylądował w łóżku razem z Sharon Stone i Sofią Vergarą.
- To była ciężka robota. Realizacja sceny erotycznej przypomina trochę wizytę u lekarza. To zupełnie nieerotyczne doświadczenie. Jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia aktora, nie jest to łatwe zadanie. Naprawdę sporo się napracowałem, żeby to zagrało na ekranie.
Nie miał pan nigdy problemów z dzieleniem obowiązków reżysera i aktora?
- Woody zawsze mówi, że występowanie we własnym filmie jest dwa razy łatwiejsze niż zatrudnianie aktora: "Nie musisz wyjaśniać gościowi, co ma zrobić w danej scenie. Wiesz to najlepiej, bo sam to przecież napisałeś". Czasami, ale bardzo rzadko, jest to rodzaj podwójnego obowiązku. Jeśli jednak wszystko jest dobrze zorganizowane - żaden problem. Jeśli występują jakieś komplikacje i musisz krążyć między jedną a drugą stroną kamery - wtedy bywa to uciążliwe.
- Mógłbym porównać to do wykonania utworu muzycznego. Każdy pianista ma swój niepowtarzalny styl. Jedną i tą samą kompozycję można zagrać na wiele sposobów, mimo że jest ona przecież zapisana w nutach. Tak samo z aktorstwem. Jeśli napisałem jakiś tekst, to wydaje mi się, że wiem, jakie tony wydobyć z mojego bohatera. W tym sensie granie we własnych filmach jest dla mnie sporym technicznym ułatwieniem. Jest tylko jedna pułapka - nikt nie powie mi, że coś zagrałem nie tak. Muszę sam wyczuć, kiedy jestem z siebie niezadowolony.
Muszę się przyznać, że nie wiedziałem o pana pierwszej ekranowej roli. Malutki epizod we "Wściekłym byku" Martina Scorsese. 1980 rok. Jak się pan znalazł na planie?
- Pamiętam, że wciąż się jeszcze uczyłem. W tym czasie występowałem za darmo w niezależnej sztuce w produkcji off-off Broadwayu. Raz przyszedł De Niro i zaprosił mnie na plan... Mój przyjaciel Michael Badalucco dostał rolę we "Wściekłym byku", ja też próbowałem sił na castingu, ale byłem zbyt młody. Dali mi więc takie maleństwo, mówię: "Hej, Jake". Tyle. Ale uważam, że to i tak niezły początek kariery.
Dwa lata temu otrzymał pan włoski paszport. Jaki ma to dla pana znaczenie?
- Przede wszystkim praktyczne. Pomaga mi to w sprawach zawodowych, sporo pracuję przecież w Europie. To był jeden z powodów, dla których starałem się o włoskie obywatelstwo. Nie ukrywam jednak również emocjonalnej strony całego przedsięwzięcia. Wcześniej nie wiedziałem nawet, że mogę się ubiegać o włoski paszport, jakieś 10 lat temu ktoś mi to uświadomił. Mam we Włoszech rodzinę, wielu moich przyjaciół tam mieszka. Ma to więc dla mnie również osobiste znaczenie. Wychowałem się jednak w Nowym Jorku i pozostaję nowojorczykiem.
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!