Reklama

Camerimage: Gdzie operatorów dwóch...

Trudno wyobrazić sobie bardziej akuratny film do prezentacji na festiwalu sztuki autorów zdjęć filmowych Plus Camerimage od "127 godzin" Danny'ego Boyle'a. To nieczęsty przypadek w kinie fabularnym, kiedy za zdjęcia odpowiada dwóch operatorów.

Regularny współpracownik Danny'ego Boyle'a - Anthony Dod Mantle, który za zdjęcia do "Milionera z ulicy" otrzymał już w 2008 roku najwyższe wyróżnienie festiwalu Plus Camerimage - Złotą Żabę - ponownie startuje w konkursie głównym o statuetkę dla najlepszego operatora. Jeśli jednak jury, w skład którego wchodzą znamienici mistrzowie operatorskiego rzemiosła, m.in. Tom Stern ("Gran Torino", "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda) i Roberto Schaefer ("007 Quantum of Solace", "Marzyciel" Marca Fostera) - nagrodzi zdjęcia do "127 godzin", Dod Mantle będzie musiał podzielić się nagrodą z urodzonym w Ekwadorze Enrique Chediakiem.

Reklama

Danny Boyle wpadł na prosty, lecz ryzykowny pomysł: w związku z krótkim okresem zdjęciowym do "127 godzin", zależało mu na szybkiej pracy. Nic prostszego niż zatrudnienie dwóch operatorów! Efekt okazał się na tyle skuteczny, że oglądając "127" godzin nie zdajemy sobie w ogóle sprawy z faktu realizacji zdjęć przez dwóch ludzi. O niebezpieczeństwie operatorskiej współpracy mówił we wtorek w Bydgoszczy Anthony Dod Mantle, zwracając uwagę na ryzyko konfliktu dwóch wizualnych strategii oraz rywalizacji dwóch artystycznych ego.

- To bylo dla mnie niezwykle trudne doświadczenie, ponieważ jak każdy operator przyzwyczajony jestem do zachowywania pełnej wizualnej kontroli nad filmem, który w danym momencie realizuję - mówił Dod Mantle, dodając, że na planie "127 godzin" zmuszony był do pewnego kompromisu.

Dodatkowa trudność w operatorskiej pracy nad "127 godzinami" wiązała się z samą historią, którą zdecydował się pokazać Danny Boyle. Jego najnowszy obraz jest bowiem opartą na faktach opowieścią o uprawiającym wspinaczkę Aronie Ralstonie (James Franco), który podczas samotnej wycieczki do jednego z odosobnionych kanionów w Utah, zostaje unieruchomiony przez nagłe osunięcie głazu, który spada na rękę mężczyzny. Tytułowe 127 godzin to czas, który Ralston spędza w szczelinie między sklanymi blokami, próbując uwolnić przytrzaśniętą rękę.

- Wyobrażacie sobie taką sytuację? Dwóch operatorów, jeden nieruchomy aktor, wysokie słońce i do tego czapka z daszkiem, tworząca kontrastowe cienie na jego twarzy! - Anthony Dod Mantle żartobliwie scharakteryzował wyzwanie, które stało przed operatorami filmu.

Aby urozmaicić statyczną historię - Danny Boyle określił "127 godzin" jako "kino akcji o facecie, który nie może się ruszyć" - obydwaj operatorzy zdecydowali się na wykorzystanie kilku technik zdjęciowych. Jedną z nich było włączenie w narrację filmu nagrań, które Ralston kręcił w potrzasku swą podręczną kamerą cyfrową.

- Warunki, w których przyszło nam pracować wymusiły narzędzia, których musieliśmy użyć - powiedział Dod Mantle., dodając że w ciasnych korytarzach kanionu niemożliwa była praca na tradycyjnej kamerze, wykorzystującej 35- milimetrową taśmę. W sumie, jak ujawnił Enrique Chediak, w całym filmie użyto aż 9 różnych kamer.

- Technologia idzie cały czas do przodu. Kiedyś mieliśmy możliwość wyboru między taśmą czarno-białą lub kolorową, między tradycyjną celuloidową techniką albo wideo. Dziś mamy nieskończoną ilość możliwości. Należy jednak pamiętać, aby każdy z wybranych przez nas środków był w jakiś sposób - czy to logicznie, czy emocjonalnie - uprawomocniony- powiedział Dod Mantle. - Najpierw koncept, najpierw pomysł, dopiero potem technika - doprecyzował Chediak.

Zobacz zwiastun filmu "127 godzin":

No właśnie... Camerimage jest na tyle specyficznym festiwalem - wielu jego uczestników to profesjonaliści i studenci szkół filmowych - że techniczny aspekt pokazywanych tutaj filmów bierze górę nad "wartościami artystycznymi". Podczas spotkania z operatorami "127 godzin", które odbyło się bezpośrednio po projekcji filmu, pytania z sali dotyczyły wyłącznie realizacyjncyh szczegółów: sposobu oświetlenia planu, wyboru formatu zdjęciowego, rodzaju wykorzystanych kamer. Na Camerimage rozbiera się film na czynniki pierwsze. Zwykły widz pozostaje jednak z prostym odczuciem, że "127 godzin" jest niezwykle błyskotliwym filmem.

Nowy film Danny'ego Boyle'a to energetyczny film survivalowy - dawno nie widziałem w kinie obrazu o tak intensywnym ładunku wewnętrznej dynamiki, jak "127 godzin". Reżyser radzi sobie z ożywieniem tego opowiadającego o czasie i bezruchu filmu w prosty, ale skuteczny sposób: podbijając puls obrazu żywiołową muzyką , stosując efekt podzielonego obrazu oraz - to chyba najważniejsze -obdarzając swój obraz sporym ładunkiem czarnego poczucia humoru. Jak rozładować napięcie widza w dramatycznym momencie, kiedy uwięzionemu czwarty dzień w szczelinie Aronowi Ralstonowi zaczyna brakować wody? Zainscenizować jego osobiste wyznanie, które nagrywa na kamerę dla swoich rodziców jako rodzaj telewizyjnego show, w którym "bohater Aron Ralston" przy żywej reakcji publiczności na żywo relacjonuje ostatnie momenty swego życia. Publiczność pokłada się ze śmiechu.

Humor "127 godzin" ratuje również najbardziej drastyczną scenę tego filmu - moment, w którym zdesperowany Ralston postanawia odciąć sobie przytrzaśniętą rękę. Myślałem, że to będzie sekwencja, która przyćmi cały obraz, że - tak jak w przypadku "Intymności" Patrice'a Chereau mówiło się tylko o scenie seksu oralnego, albo przy premierze "Antychrysta" emocjonowano się momentem, w którym bohaterka Charlotte Gainsbourg wycina sobie łechtaczkę - tak tutaj cały suspens skoncentruje się właśnie na scenie odcięcia ręki. Dlatego, że jest ona nieunikniona - wewnętrzna logika tej opowieści przygotowuje widza na to rozwiązanie - oraz z powodu wyrafinowanego humoru "127 godzin", najbardziej drastyczny moment tego obrazu jest nawet całkiem śmieszny.

- Publiczność różnie reaguje na tym fragmencie. Byłem na projekcjach, kiedy cała sala biła brawo, wzbudzając aplauz podobny do tego, jaki słyszy się na koncertach rockowych - podsumował Anthony Dod Mantle.

Moje wrażenie po pierwszym dniu pobytu na Camerimage w Bydgoszczy jest podobne, jeśli chodzi o specyfikę tutejszej widowni. Żaden polski festiwal filmowy nie celebruje twórców w tak ekstatyczny, niemal wyniesiony ze sportowych boisk sposób. Aplauz, który wzbudza pojawienie się w czołówce filmu nazwiska reżysera lub operatora przypomina bardziej fetowanie na scenie gwiazdy rocka, niż oklaskiwanie artysty. Camerimage to miejsce, gdzie osoby wydają się ważniejsze od filmów (przed pokazem filmu startującego w konkursie pełnometrażowych dokumentów, przedstawiono publiczności cały skład jury). Ludzie kina to lubią, dlatego przyjeżdżają do Bydgoszczy. Atmosfera tego festiwalu przyciąga największe nazwiska. Dziś gościem Camerimage będzie Keanu Reeves.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy