Reklama

Camerimage: Folkowy musical braci Coen, mitologiczny kicz Kidawy-Błońskiego

Bracia Coen udowadniają, że wciąż potrafią zaskakiwać. Filmem "Co jest grane, Davis?", którego polska premiera odbyła się na festiwalu Camerimage, wprawią w zakłopotanie nawet swych największych fanów.

Kim był folkowy pieśniarz Llewyn Davis? Grany przez Oscara Isaaca tytułowy bohater najnowszego obrazu braci Coen jest postacią fikcyjną, "Co jest grane, Davis?" to jednak hołd złożony przez twórców "Bracie, gdzie jesteś?" prawdziwej folkowej scenie Greenwich Village (jedną z inspiracji Coenów były wydane w 2005 roku wspomnienia jednego z luminarzy ruchu Dave'a Van Ronka). Tej samej, gdzie pierwsze kroki w Nowym Jorku stawiał niejaki Robert Zimmerman, którego świat zapamięta potem jako Boba Dylana. To właśnie w słynnej Gaslight Café ma miejsce pierwszy występ wieczoru, kiedy w nastrój filmu wprowadza nas sam Llewyn Davis, wykonując od początku do końca przebój wspomnianego Van Ronka "Hang Me, Oh Hang Me". Jest 1961 rok, dopiero w następnym światło dzienne ujrzy płytowy debiut Boba Dylana.

Reklama

Wspaniale grany przez Oscara Isaaca Llewyn Davis to typowy artysta bez grosza przy duszy. Nie ma mieszkania, nocuje u przyjaciół, bezskutecznie próbuje namówić swego wydawcę na rozkręcenie kariery. Na dzień dzisiejszy ma wydany krążkowy debiut "Inside Llewyn Davis", którego niesprzedane kopie zalegają w magazynach wytwórni. Jest młody, utalentowany, brakuje mu tylko szczęścia. Jedną z jego znajomych jest Jean Berkley (wspaniała, klnąca jak szewc Carey Mulligan w kreacji na miarę Holly Golightly), żona innego folkowego muzyka Jima Berkleya (Justin Timberlake w wełnianym sweterku, z przystrzyżoną, dziś powiedzielibyśmy "hipsterko", brodą i nienaganną fryzurą). Problem w tym, że Jean jest w ciąży, najprawdopodobniej z Llewynem. Trzeba usunąć.

Davis jest więc typowym outsiderem, wagabundą bez perspektyw, pionierem kontrkultury, czułym wrażliwcem (opiekuje się kotem znajomego profesora, kiedy ten wymyka się z domu). Wystarczy, by polubić go nie mniej niż charakternego oryginała Big Lebowskiego. Aby jednak nie snuć się za nim krok w krok tylko po nowojorskich knajpach, Coenowie wysyłają Davisa w autostopową podróż do Chicago, gdzie wokalista zamierza olśnić słynnego producenta Buda Grossmana (prototyp postaci późniejszego menedżera Dylana Alberta Grossmana w aktorskiej interpretacji F. Murraya Abrahama). To taka podróż na siłę, trochę bez celu; na pewno ułatwia poznanie nowych znajomych w osobie uzależnionego od narkotyków jazzmana Rolanda Turnera (wspaniały, jak zwykle u Coenów John Goodman) oraz jego szofera, domorosłego poety w stylu Kerouaca, małomównego bitnika Johnny'ego Five'a (Garrett Hedlund w kreacji nawiązującej do jego roli w filmie "W drodze"). W swej niemądrej odysei Llewyn Davis przypomina folkowe wcielenie Toma Jonesa (nie piosenkarza, tylko bohatera powieści Henry'ego Fieldinga).


Ogólne wrażenie po seansie "Co jest grane, Davis?" jest takie, że Coenowie nie mieli dobrej historii, niedostatki fabularne nadrabiają jednak jak zwykle świetnymi w ich wykonaniu dialogami oraz wyśmienitą muzyką. Wszyscy aktorzy wykonują swe piosenki w autorskich interpretacjach; trio Oscar Isaac-Justin Timberlake-Adam Driver wykonujące "Please Mr. Kennedy" z pewnością przejdzie do historii, tak samo jak ścieżka dźwiękowa do "Co jest grane, Davis?" ma szansę przebić sukces soundtracku "Bracie, gdzie jesteś?". Tych, którzy nie przepadają za muzyką folkową, muszę jednak lojalnie ostrzec, Coenowie stosują najprostszy chwyt, by oddać urok muzyki - po prostu pozwalają wybrzmieć jej w całości. W filmie znajdziemy więc przynajmniej 6 pełnych wykonań folkowych przebojów, co czyni z "Co jest grane, Davis?" rodzaj nietypowego musicalu. Tego filmu przede wszystkich trzeba wysłuchać.

Jest w nim jednak również namacana aura śnieżnego Nowego Jorku, który miłośnicy Dylana znają z okładki kolejnego albumu artysty - "Freewheeling's Bob Dylan". Postać Dylana pojawia się też w jednej z ostatnich scen filmu - kiedy Llewyn Davis kończy swój występ w Gaslight Café. Zanim opuści lokal, będziemy mieli okazję usłyszeć na scenie młodzieńca, w którym bez problemu usłyszymy późniejszego autora "Times There Are A Changing". Niektórzy dziennikarze sugerują, że wymyślone przez Coenów imię Llewyn koresponduje z brzmieniem pseudonimu artystycznego Zimmermana. Skoro nie mogliśmy obejrzeć w kinie biografii Dylana, wyobraźmy sobie, jak mógł wyglądać jeden z jego wielu konkurentów.

Sporym rozczarowaniem okazał się za to pokaz najnowszego filmu Jana Kidawy-Błońskiego "W ukryciu". Opowieść o rozwijającej się pod koniec II wojny światowej intymnej relacji łączącej samotną Polkę Janinę (Magdalena Boczarska) z ukrywaną w schowku pod podłogą Żydówką Ester (Julia Pogrebińska) miała w sobie potencjał na wspaniały dramat psychologiczny. Reżyser "Różyczki" postanowił jednak zignorować historyczny kontekst, w którym akcję filmu umieścił scenarzysta Maciej Karpiński, decydując się na podkreślenie mitologicznego wymiaru opowieści; według intencji twórców filmu "W ukryciu" Janina miała być figurą Medei.

Toksyczna miłość, która rodzi się między Janiną a jej przymusową współlokatorką, szybko przybiera formę chorobliwej obsesji. Podążając za swą odpowiedniczką z greckiej mitologii, Janina trzyma w zamknięciu Ester nawet po zakończeniu wojny i stopniowo eliminuje wszystkich, którzy mogliby przeszkodzić w uczuciu do żydowskiej kochanki. Sposób, w jaki Kidawa-Błoński - wspólnie z młodym operatorem Łukaszem Guttem - pokazują kolejne zabójstwa Janiny, zapożyczony jest jednak z rezerwuaru gatunku filmowego horroru; dysonans, jaki otrzymujemy ze zderzenia wojennej rzeczywistości z gatunkowymi zabawami formą, ociera się już o pastisz.

Na nic więc deklarowany przez Gutta wpływ malarstwa duńskiego artysty Vilhelma Hammershoia na koncepcję wizualną "W ukryciu"; zamiast podziwiać pięknie skomponowane kadry pustego mieszkania z dwoma kobietami w tle, próbujemy na siłę uwierzyć w sztucznie wykreowany świat "W ukryciu". Na nic aktorskie wysiłki Boczarskiej i debiutantki Pogrebińskiej; erotyczne uczucie między nimi ma się do antycznego dramatu tak jak harlequinowa pulpa do mitologicznej prawdy.

W ostateczności więc, jak żartobliwie podsumował konferencję prasową prowadzący Zbigniew Banaś, "W ukryciu", mimo że jest filmem, którego akcja rozgrywa się w trakcie II wojny światowej, nie jest filmem o II wojnie światowej; pomimo że przedstawia fizyczny związek dwóch kobiet, nie jest filmem o miłości lesbijskiej, wreszcie - poruszając tematykę relacji polsko-żydowskich, nie jest filmem o holokauście. Przynajmniej tytuł filmu wybrano bez pudła - skwitował złośliwie Banaś. Ciężko nie przyznać mu racji. A może, zamiast zasłaniać się mitologią, spróbować pokusić się o odkrycie w filmie "W ukryciu" podświadomych treści? Może w ten sposób polskie kino egzorcyzmuje "kompleks Fritzla"? Przypomnę, że podobnego problemu dotyka też inny polski film pokazywany na Camerimage - "Ostatnie piętro" Tadeusza Króla. Panowie, radzę zostawić ten temat Michaelowi Haneke albo Ulrichowi Seidlowi. Oni potrafią o wiele lepiej obnażać zakamarki ludzkiej duszy. Bez nadaremnego wzywania greckich bogów.


Tomasz Bielenia, Bydgoszcz

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Kidawa-Błońska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy