W imię bejbi blues
Od jakiegoś czasu mówi się o renesansie polskiego kina. Zwykle robią to dziennikarze spotykający się corocznie na Gdynia Film Festival. Moim zdaniem, swoista odnowa - postawy i myślenia filmowców w Polsce - przejawia się jednak w ich celowaniu w premiery na międzynarodowych festiwalach filmowych.
Ci, którym udało się pokazać swój film w Cannes (jak Urszuli Antoniak) czy w Berlinie (Małgośka Szumowska i Kasia Rosłaniec), udowadniają, że polskie problemy są dziś problemami uniwersalnymi, stosowane przez nas metafory bywają zrozumiałe, a jakość realizacji filmów znów zbliża się do światowego poziomu. Dlaczego znów?
Ponieważ zaliczamy wzloty i upadki. Tych pierwszych jest znacznie mniej, ale może z tego powodu na trwałe zapisują się one w kulturowej świadomości Polaków i zmuszają do spojrzenia na rodzime kino z innej perspektywy.
Kasia Rosłaniec i Małgośka Szumowska - głośno krytykowane przez większość polskich dziennikarzy - na Berlinale odebrały dwie bardzo ważne nagrody, które w końcu powinny zwrócić uwagę światowej prasy nie tylko na problemy Polski, ale i na coraz odważniejszych twórców, którzy wychowali się w kraju zabałaganionym stereotypami.
Pisząc przed miesiącem o "Bejbi blues" Kasi Rosłaniec nie mogłam się nadziwić, że za jedną z głównych wad filmu uznano fakt, iż młoda reżyserka stworzyła nieautentyczny portret polskich nastolatków. Trudno o bardziej irracjonalną krytykę, skoro reżyserka wyraźnie powtarzała, że podczas realizacji filmu inspirowała się blogiem prowadzonym przez amerykańską nastolatkę Tavi Gevinson (www.thestylerookie.com).
Nie przeczę, że jest w jej filmie dużo niedociągnięć, ale wizualna konsekwencja i pieczołowitość, z jaką Rosłaniec budowała plastikowy świat rozrastający się wokół jej bohaterki, jest godny uznania. Nie dziwi mnie więc to, że jury sekcji Generation 14PLUS właśnie "Bejbi blues" przyznało nagrodę Kryształowego Niedźwiedzia.
Muszę powtórzyć swoje słowa i podkreślić, że: "prawdziwy dramat może rozgrywać się w cukierkowej przestrzeni. Może nawet bardziej go wtedy widać, bo nie jest zanurzony w codzienności, na którą z przyzwyczajenia nie zwracamy już uwagi. Ten, który przeżywa siedemnastolatka i jej chłopak Kuba (Nikodem Rozbicki) jest histeryczny i nieznośny, ale przejmujący. Rosłaniec udowadnia, że jako autorka nie cofnie się przed niczym i sprawi, że najbardziej nieprawdopodobne i żenujące koszmary przybiorą filmowe kształty. Pewien autentyzm przeżycia pojawia się naocznie za sprawą języka, którym posługują się bohaterowie. Mało który z polskich twórców potrafi w usta swoich młodych bohaterów włożyć dialogi, które nie zamieniają się w padające z ekranu suchary. Natalia, Kuba, Martyna (Klaudia Bułka) i Ernest (Michał Trzeciakowski) rozmawiają o emocjach i jeździe na desce, rodzinie i niezrozumieniu - ich naturalność i typowe dla debiutujących aktorów zagubienie przed kamerą owocują stworzeniem prawdziwych kreacji".
Film Kasi Rosłaniec wywraca wizerunek Polski i Polaków o sto osiemdziesiąt stopni. Na pewno w podobny sposób nie można mówić o nagrodzonych w konkursie głównym rumuńskim "Child's Pose" Calina Petera Netzera (Złoty Niedźwiedź) czy koprodukowanym przez Bośnię i Hercegowinę filmie Danisa Tanovica "Epizoda u životu berača željeza" (Srebrny Niedźwiedź - Wielka Nagroda Jury). Oba filmy przyczyniają się do umocnienia portretu Europy Wschodniej - miejsca, w którym bieda ściga się o palmę pierwszeństwa z upodleniem, niesprawiedliwością, społecznym rozwarstwieniem i dramatem żyjącego na marginesie przodownika pracy.
Nagroda dla Tanovica (reżysera znakomitej "Ziemi niczyjej") większość dziennikarzy zaskoczyła najbardziej. O ile o rumuńskiej produkcji mówiło się w kuluarach z poważaniem, o tyle Tanovica określano mianem reżysera, który się skończył. Jego najnowszy film skreślono też z listy kandydatów do nagrody głównej, określając go mianem kiepskiego, żerującego na emocjach telewizyjnego reportażu.
Nikt nie spodziewał się też, że w tym roku Teddy Award powędruje w ręce Małgośki Szumowskiej. Szeptano raczej o nagrodzie aktorskiej dla Andrzeja Chyry. Po raz pierwszy od bardzo dawna ten sam film został uhonorowany zarówno Teddy, jak i nagrodą jury pisma gejów i lesbijek "Siegessäule". W dobie kulturowo-politycznych tarć w polskim Sejmie, który upiera się, że związki partnerskie są diabelskim zagrożeniem dla społeczeństwa, film Szumowskiej jest politycznym gestem w stronę akceptacji i jawną krytyką prawicowej hipokryzji.
Reżyserka się tego wypiera? Szkoda. Choć z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć, jak delikatnej natury są sprawy, które porusza, i że mieszkając w Polsce zbyt wielu murów głową nie przebije. Ostrożność jest więc w cenie. Próba wdarcia się pod powierzchnię i dotknięcia zakopanej głęboko prawdy o ludzkich emocjach i społecznych zobowiązaniach, której podjęła się reżyserka "33 scen z życia", jest jednak warta uwagi.
Bez wątpienia polityczną decyzją było też przyznanie Srebrnego Niedźwiedzia za scenariusz Jafarowi Panahiemu. Irański reżyser od kilku lat zmaga się z reżimem w swoim kraju i był surowo ukarany za działania przeciw oficjalnemu systemowi rządów. Berlinale od zeszłego roku jawnie wspiera reżysera skazanego na sześć lat więzienia za szerzenie propagandy i dwudziestoletni zakaz opuszczania kraju.
W zeszłym roku w geście solidarności pokazano w Berlinie pięć filmów Panahiego, w tym roku nagrodzono go za - na poły autobiograficzny - scenariusz o dwójce politycznych uciekinierów skrywających się w wielkim domu i nie ufających nawet sobie nawzajem. O społecznej izolacji opowiada też "Vic and Flo Saw a Bear" - uhonorowany za innowacje Nagrodą Alfreda Bauera znakomity film Denisa Côté, o którym pisaliśmy w jednej z wcześniejszych relacji z Berlina.
Cieszy też Srebrny Niedźwiedź za reżyserię dla Davida Gordona Greena. Jego "Prince Avalanche" (remake islandzkiego "Either Way") to świetnie rozpisana na dwoje aktorów surrealna drama. Alvin (Paul Rudd) i Lance (Emile Hirsch) kreują role dwóch mężczyzn w różnym wieku, którzy malują pasy na drogach prowadzących przez teksańskie, spalone niedawno lasy. Każda z sekwencji i każde kolejne przypadkowe spotkanie przypomina gag napisany przez wytrawnych scenicznych komików. Społeczne tło jest w "Prince Avalanche" utkane z jesiennych pejzaży, które - jeśli mamy w pamięci tragiczne pożary, o których zakomunikowano nam na początku projekcji - wprowadza nutkę nostalgii.
Film Gordona Greena nie jest jednak pretensjonalnym wspomnieniem świata, który zniknął w mgnieniu oka. Jak słusznie zauważyła jedna z polskich dziennikarek: "Prince..." jest jak kolorowa układanka z klocków lego. W pełni się z tym zgadzam. Film daje najwięcej radości, gdy podchodzi się do niego z lekkich sercem i bez zbyt wielkich oczekiwań.
Wiele w tym roku zaskoczeń, sporo nieprzewidzianych werdyktów. Jeśli spojrzymy na nie jednak chłodnym okiem, zauważymy, że po raz pierwszy od dawna jury nieźle zbalansowało decyzje polityczne z artystycznymi, nie bało się podejmować ryzykownych werdyktów i nagradzać (może nie w pełni udanych), ale odważnych projektów.
Berlin przestaje być zachowawczy? Jeśli istotnie tak jest, niebawem urośnie do rangi najlepszego europejskiego festiwalu. Po tegorocznej edycji trudno mu tego nie życzyć.
Anna Bielak, Berlin
Zobacz nasz raport specjalny Berlinale 2013 - kliknij po więcej!
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!