Reklama

Trzy wymiary Berlinale

W tym roku po raz pierwszy widzowie festiwalu w Berlinie zagościli w trzecim wymiarze. Do tej pory żaden film 3D nie znajdował uznania komisji selekcyjnej. Trudno się spierać. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu produkcje, które nie zadowalały się efekciarskim miotaniem przedmiotów w kierunku widza, policzyć można było na palcach jednej ręki. Trzeci wymiar to wciąż wyzwanie dla kina.

Dostęp do technologii jest coraz szerszy i tańszy, natomiast adaptacja jej możliwości do potrzeb języka kina dopiero się zaczyna. Podobnie było z każdą nowinką - od koloru i dźwięku począwszy. W historii kina odnaleźć możemy okres, następujący tuż po premierze "Śpiewaka z Jazzbandu" (uznawanego za pierwszy film dźwiękowy), w którym producenci zadowalali się samą możliwością wydobywania dźwięku z gardeł aktorów.

Na długie lata zdusiło to kreatywność głównego nurtu kinematografii. Słowa do tego stopnia zdominowały film, że montaż, do spółki z doborem planów i kompozycją kadru, poszły w chwilową odstawkę. Jednak po oswojeniu nowej technologii należy zmierzyć się z pytaniem do czego jeszcze poza czystą rozrywką wykorzystać można nowe możliwości.

Reklama

Organizatorzy Berlinale postanowili wziąć czynny udział w tych poszukiwaniach. Do konkursu głównego zakwalifikowano trzy trójwymiarowe obrazy. Należy jednak poczynić w tym miejscu jedno zastrzeżenie. Na wielu festiwalach filmowych, nie wyłączając z tego grona imprez legitymujących się najwyższą możliwą kategorią "A", istnieje praktyka jednoczesnego włączania filmów do sekcji i wyłączania ich z rywalizacji o główne laury. Oksymoronicznie podpisuje się je jako biorące udział "w konkursie", ale "poza konkursem" (in competition / out of competition). Inwencja organizatorów nigdy nie przestaje mnie zadziwiać.

Nieco światła na motywacje stojące za tego typu mechanizmem rzucić mogą nazwiska twórców, których filmy znalazły się w tym kłopotliwym położeniu. Wim Wenders i Werner Herzog. Dwójka, która w panteonie niemieckich bóstw kinematografii ma prywatne loże. Koła napędowe formacji, którą do dziś nazywa się Nowym Kinem Niemieckim. Nazwa jak nazwa - weszła na stałe do annałów, jednak wskazuje na kompleks jaki współczesne kino z Republiki Federalnej żywi względem swoich poprzedników. Polacy mają swoją Szkołę Polską, Niemcy - Herzoga, Wendersa, Schlöndorffa i Fassbindera. W tym kontekście, umieszczenie ich poza konkursem odczytać można jako zaoczną nobilitację. Sensowne i uczciwe.

3D: Niewygodne okulary na nosie

Rodzynkiem w tym zestawie był Michel Ocelot, którego animacja znalazła się w konkursie na pełnych prawach. Nietuzinkowe towarzystwo, w jakim, ze względu na zastosowaną technologię znalazł się Francuz, wzbudziło względem "Les contes de la nuit" ogromne oczekiwania. Szarża z wycinanymi postaciami, prezentowanymi w estetyce teatru cieni, imponowała brawurą. Wszyscy zadawali sobie pytanie: jak pogodzić animację dwuwymiarową z trójwymiarową, by w efekcie nie otrzymać bożonarodzeniowej szopki? Gwarantem jakości tej próby miała być nominacja do konkursu głównego. Skończyło się na gwarancjach.

Trzeci wymiar najłatwiej zaadaptował się w komputerowo generowanych obrazach. Sequele "Shreka" i "Toy Story", najnowsze animacje Pixara - wszystko jak leci podstemplowane zostało magicznym znakiem 3D. Domniemywam, że powyższe równie dobrze radziłyby sobie bez dodatkowej głębi w kadrze, ale stanowiła ona miły dla oka dodatek. Jednak Michel Ocelot porwał się z motyką na słońce. Myśląc o próbach wprowadzenia wycinanek w trzeci wymiar przychodzi mi na myśl tylko jedno nazwisko - Jurij Norstein. Rosjanin od ponad 25 lat cyzeluje swoje opus magnum - "Szynel", na podstawie opowiadania Mikołaja Gogola. Bez pomocy nowoczesnych kamer i asysty okularów Norstein wprowadza w kadr prawdziwe poczucie głębi. Jest jedynym adeptem wypracowanej przez siebie techniki. Może dlatego, że po tylu latach pracy dysponuje jedynie kilkudziesięcioma minutami materiału.

Ku rozczarowaniu widowni - film Ocelota nie zaoferował żadnego uzasadnienia dla przeniesienia go w trzeci wymiar. Sunące na szynach wte i wewte fale, ustawione jedna za drugą oglądaliśmy już u Kulfona i Moniki. Ot, taki dodatek, który nijak nie uzasadnia potrzeby trzymania na nosie niewygodnych okularów.

To czego Ocelotowi nie udało się uzasadnić nawet w wywiadach, obroniło się połowicznie w filmie Wernera Herzoga - "Cave of Forgotten Dreams". Dokument o jaskini w Chauvet jest niewątpliwie łakomym kąskiem z antropologicznego punktu widzenia. Znajdujące się w niej naskalne malunki są niemal dwa razy starsze od powszechnie znanych przedstawień z Lascaux. Dostęp do jaskini jest bardzo restrykcyjnie ograniczany ze względu na potencjalne zniszczenia, jakie spowodować może nie tylko barbarzyństwo zwiedzających, ale same ich oddechy. Ekipa Herzoga jest być może pierwszą i ostatnią, która kiedykolwiek uzyska dostęp do jej wnętrza. Ze względu na to ekscentryczny Niemiec zdecydował się po raz pierwszy i - jak zapowiada - ostatni, skorzystać z 3D. Dla korzyści przyszłych pokoleń. Ole!

Jaskiniowiec Werner Herzog

"Cave of Forgotten Dreams" daje nam możliwie najlepsze, jak na możliwości dzisiejszego kina, doświadczenie przebywania we wnętrzach, w których, jak sugeruje film, narodziła się kultura. Rzecz doniosła i nie do przecenienia. Trzeci wymiar jest w tym wypadku nieodzowny i podobnie jak u zarania kinematografii, sugeruje się jej wzniosłe zastosowanie. Nasz rodak Bolesław Matuszewski, jeden z pierwszych teoretyków kina, był pewien, że ruchome obrazy staną się skarbnicą ludzkiej historii. Pierwszym obiektywnym medium zdolnym ją mediować. Wydaje się, że Herzog nie ma złudzeń w kwestii popularnych zastosowań 3D, ale wytycza dla nich alternatywę. Eliminując dotyk, który i tak zostałby wykluczony przez reguły zwiedzania podobnych miejsc i zapach stęchlizny, otrzymujemy najlepszą możliwą symulację obecności w jaskini Chauvet.

Niestety nie obędzie się bez wrzucenia kamyczka do tego ogródka, bowiem zdjęcia z jaskini pokrywają około 1/3 metrażu filmu. Resztę wypełniają dywagacje na temat ich znaczenia i wątpliwości Herzoga związane z naszą umiejętnością ich percepcji.

Zobacz zwiastun "Cave of Forgotten Dreams":


"Cave of Forgotten Dreams" najlepsze jest w momentach, w których nie stara się udawać niczego ponad dokument antropologiczny. Sęk w tym, że ten mógłby trwać co najwyżej 45 minut. Zaznajomieni z dokumentalną twórczością reżysera widzowie odnajdą w jego dywagacjach znajome wątki i okrągłe słowa-klucze: Otchłań, Człowieczeństwo, Kulturę. Wszystko pisane z dużych liter. Problemem nie jest jednak zainteresowanie Herzoga rzeczami najważniejszymi i ostatecznymi, ale ich drugorzędna rola w omawianym filmie. Na eksplorację jaskini i omawianie rudymentów naszej egzystencji zabrakło tu miejsca.

Fizyczność tańca Piny Bausch

W trzeci wymiar nowych horyzontów kina zabrała nas dopiero "Pina" Wima Wendersa, filmowy trybut poświęcony Pinie Bausch i jej teatrowi tańca. Zmarła w 2009 roku tancerka, choreografka i reżyserka od lat planowała wspólnie z Wendersem (prywatnie jej przyjacielem) realizację obrazu oddającego sprawiedliwość jej spektaklom w formie filmowej. Rzecz powstała już bez Piny i przybiera formę przepięknego requiem dla jej dokonać. Niezwykle zmysłowe, cielesne choreografie bohaterki w 3D zyskują pełnię wyrazu. Każdy gest, napięcie mięśni i wahanie staje się dla widza niemal namacalne. Taniec to rzecz jasna ekspresja, ale i ogromny wysiłek, który zazwyczaj w filmowych adaptacjach nie jest dostatecznie odczuwalny.

W "Pinie" widać nie tylko maestrię i siłę spektakli wizjonerki z Wupperthalu, ale również fizyczność tańca, która stanowi jego esencjonalny składnik. Bez tego jest on tylko efektowną grą figur, w 3D mamy większe szanse dostrzeżenia tych momentów, w których ciało przejmuje pałeczkę od języka i niesie ją poza to co nazwane i opowiedziane.

Zobacz zwiastun filmu "Pina 3D":


Stanisław Liguziński, Berlin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Werner Herzog | Berlinale | wymiary | Wim Wenders
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy