Reklama

Trzy dni na Berlinale

7 lutego rozpoczął się 58. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. Festiwalowe wydarzenia relacjonuje Martyna Olszowska.

7.02 NO SATISFACTION

Show czas zacząć... Choć w przypadku Festiwalu Filmowego w Berlinie "show" wydaje się mało adekwatnym określeniem. Obok Cannes i Wenecji, Berlinale jest jedną z najstarszych i najważniejszych imprez filmowych na świecie, jednak w przeciwieństwie do dwóch pozostałych najbardziej dostępną dla przeciętnego kinomana.

Na większość seansów można bowiem kupić bilety (z odpowiednim wyprzedzeniem i wewnętrzną determinacją...). Stąd po odbiór zamówionych wcześniej przez internet wejściówek ustawiają się od rana długie kolejki, a kasa znajduje się nawet w słynnym centrum handlowym Arkady przy Potsdamer Platz. Blichtr i celebrities nie zdominowały jeszcze festiwalu. Chociaż...

Reklama

Czerwony dywan 58. Festiwalu Filmowego w Berlinie rozgrzała pierwszego dnia słynna grupa The Rolling Stones. Mick Jagger i Keith Richards przyjechali promować najnowszy film Martina Scorsese (również obecnego na gali otwarcia) - "Shine a Light". Po raz pierwszy w długiej historii festiwalu film dokumentalny zainaugurował Berlinale.

Produkcja jest rejestracją koncertu The Rolling Stones w słynnym Beacon Theatre w Nowym Jorku w 2006 roku. Sam reżyser w wywiadzie dla berlińskiego dziennika przyznał, że głównym impulsem dla całego projektu było przeświadczenie, że może to ostatnia taka okazja, by udokumentować występ całego zespołu. Widząc niespożytą energię "dziadków rock'n'rolla" na scenie, trudno uwierzyć w takie twórcze przesłanki. Niestety, film daje "no satisfaction". W muzycznym dokumencie trudno wymyślić coś nowego - dynamiczny montaż, dobre oświetlenie i udźwiękowienie. To wszystko jest i w filmie Scorsese, ale po dwóch godzinach zaczyna nużyć.

Podobno reżyser miał do dyspozycji kilkadziesiąt kamer. Cóż, na ekranie tego nie widać. Jedynie momentami potrafi zainteresować ciekawymi zbliżeniami członków zespołu. Najlepsze momenty pojawiają się na początku - przygotowania do koncertu (zaskakuje niezwykły profesjonalizm Jaggera) i sam Scorsese, próbujący odnaleźć się w twórczym chaosie. To właśnie reżyser prócz The Rolling Stones jest głównym bohaterem tego dokumentu. W przeciwieństwie do konferencji prasowej, którą zdecydowanie zdominował Mick Jagger, w filmie ostatnie słowo należy - dosłownie - do reżysera. I dobrze, bo potrafi wnieść do niego odrobinę humoru i autoironii. Jest i polski akcent - przez chwilę pojawiający się na ekranie były prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Od rana plac przy Berlinale Palast okupowali fani zespołu obwieszeni wszelkimi możliwymi symbolami od brytyjskiej flagi poczynając, większość wyglądająca na rówieśników rockowej grupy. Tłum przybrał na sile, gdy wieczorem z podjeżdżających pod budynek czarnych limuzyn wysiadały kolejne gwiazdy m.in. Diane Kruger - w tym roku członkini międzynarodowego jury pod przewodnictwem greckiego reżysera Costy Gavrasa. Pominę milczeniem, dlaczego do tak prestiżowego towarzystwa wybrano przeciętnie utalentowaną acz ładnie prezentującą się aktorkę. Widać nawet Berlinale czasem potrzebuje celebrity do promocji. Sama, trzęsąc się z zimna, podziwiałam kolejne aktorki, które w temperaturze bliskiej zera potrafiły wytrwale pozować fotoreporterom w mocno wyciętych sukniach wieczorowych. Bo bycie gwiazdą wymaga poświęceń.

8.02 PRZEGAPIĆ DE PALMĘ

Temperatura w Berlinie z każdym dniem coraz wyższa. Może to za sprawą kolejnych gwiazd, które zjeżdżają do stolicy Niemiec. Choć opuszczając Postdamer Platz, centrum życia festiwalowego, trudno uwierzyć, że tuż obok rozpoczęło się duże święto kina. W innych rejonach miasta bowiem brak plakatów czy słynnego czerwonego niedźwiedzia, który wypełnia okolice okazałego kompleksu Sony Center przy Postdamer Strasse.

Czasem prawdziwe celebrity można spotkać tuż za rogiem i nawet ich nie zauważyć... Mknąc z prędkością światła, a jest to średnia prędkość większości akredytowanych na festiwalu dziennikarzy (bo niby jak połączyć kilka sensów, konferencje i polowanie na wolny komputer), pewnego razu niepostrzeżenie minęłam podejrzanie wyglądającą personę (styl raczej lumpeksowy). Chwilę później znajomy Australijczyk uświadomił mi, że był to Brian De Palma we własnej osobie. Podobno jako wielki miłośnik kina na festiwale jeździ nawet wtedy, gdy jego filmu nie ma w programie imprezy.

Czasem jednak popularność niektórych gwiazd może zaskakiwać. Do fenomenu tegorocznego festiwalu w Berlinie na pewno zaliczyć trzeba seanse bollywoodzkiego filmu "Om Shanti Om" Farah Khana. Bilety w internetowej sprzedaży rozeszły się w ciągu pięciu minut. Po raz pierwszy w historii Berlinale zaczęło też funkcjonować tzw. mniej legalne drugie życie wejściówek, powszechnie znane jako "czarny rynek". Większość fanów Bollywood czekało na spotkanie z największa gwiazdą tamtejszego kina - Shah Rukh Khanem. To, co działo się w okolicach Berlinale Palast ze spokojem sumienia określić można histerią. Na tyłach Hayat Hotel, gdzie odbywa się większość konferencji, od rana czatowały tłumy fanów i fotoreporterów. Niedaleko czekała czarna limuzyna i kilka wozów policyjnych. Popularność Khana przyćmiła nawet kolejne gwiazdy drugiego dnia festiwalu - Daniela Day-Lewisa i reżysera Paula Thomasa Andersona.

Obaj uczestniczyli w uroczystym pokazie filmu "Aż poleje się krew", który zdobył już kilka nominacji do Oscara, a w trakcie festiwalu berlińskiego walczy o Złotego Niedźwiedzia (i zdaniem wielu ma spore szanse na zdobycie trofeum). Krzyki, piski i przywoływanie aktora trwały dość długo, aczkolwiek nie mogły się równać z wcześniejszymi owacjami dla bollywoodzkiej gwiazdy. Sami twórcy filmu cierpliwie rozdawali autografy i odpowiadali na pytania dziennikarzy, stłoczonych jak sardynki w puszce przy barierkach.

Niejako na zapleczu festiwalu toczy się drugie życie filmów, prowokujących mniej lub bardziej ożywioną dyskusję. Filmów, które z różnych przyczyn nie znalazły się w głównym konkursie, a trafiły do sekcji Panorama. Dzisiaj tłumy ściągnął Gregg Araki filmem "The Living End". Dla stałych bywalców festiwalu w Berlinie była to sentymentalna podróż do przeszłości, bo film swoją premierę miał już tutaj 16 lat temu. Teraz powrócił w odnowionej wersji. Jak w trakcie rozmowy z publicznością przyznał twórca, "The Living End" to film swoich czasów, atmosfery początku lat 90-tych. Historia przemierzającej Kalifornię pary homoseksualistów, z których jeden właśnie dowiedział się, że jest nosicielem wirusa HIV, wzbudziła wiele kontrowersji w trakcie festiwalu w 1992 roku.

Film szokował dosłownością, a dziś, jak mówił reżyser, może wydawać się wręcz niewinny i zabawny. Choć patrząc na reakcje widowni, w większości bardzo młodej, "The Living end" nadal może liczyć na żywy odbiór. A to jest podobno cecha dobrego kina.

9.02 BERLIN W TEMPIE

Podążaj za tłumem - to najlepsza metoda, aby podczas festiwalu w Berlinie spotkać gwiazdę. Fani w sobie tylko znany sposób potrafią zdobyć informację, gdzie i kiedy dany aktor się pojawi. Do tłumu przy Berlinale Palast można przywyknąć, więc kiedy tłoczno zaczyna się robić w innym rejonie Potsdamer Platz, taki fakt musi już wzbudzić podejrzenia.

W ten oto sposób, w przerwie między kolejnymi seansami, moją czujność wzmogła większa niż zwykle ilość osób przed hotelem The Ritz. Jak się okazało, nie bez przyczyny. Po chwili z wdziękiem godnym gwiazdy przemknęła Goldie Hawn, która przyjechała już pierwszego dnia festiwalu. Trzy sekundy i odpowiednio wcześniej zarezerwowana strategiczna pozycja wystarczyły wielbicielom aktorki, by zdobyć wymarzony autograf.

Tytuł królowej trzeciego dnia festiwalu zdecydowanie należy się Tildzie Swinton, która promowała pierwszy anglojęzyczny film francuskiego reżysera Ericka Zonki - "Julia". Historia alkoholiczki zdobyła jak na razie nominację do Złotego Niedźwiedzia. Czy zdobędzie główną nagrodę, okaże się już 16 lutego.

W konkursie startuje również film Swang Xiaoshuai "Zou You", który w 2001 roku zdobył drugą nagrodę na berlińskim festiwalu za "Beijing Bicycle". W swojej najnowszej produkcji opowiada o zmaganiach pewnego małżeństwa ze śmiertelną choroba córki. Historii opowiedzianej w długich ujęciach brakuje niestety tempa i w połowie filmu emocje (bardzo dobra gra aktorów) gdzieś giną. Najważniejsze jednak, że tempa nie traci sam festiwal.

RMF Classic
Dowiedz się więcej na temat: show | The Rolling Stones | festiwal | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy