Reklama

Tłoczno wszędzie, głośno wszędzie

"Na ekranach kin historie trwają dłużej" - pisze w podsumowaniu festiwalu w Berlinie wysłanniczka INTERIA.PL. Czy tegoroczna edycja imprezy wytrzymuje porównanie z ubiegłorocznym Berlinale?

Opustoszało już centrum festiwalowej dziesięciodniowej uczty - Potzdamer Platz - miejsce otoczone ze wszystkich stron szklanymi wieżowcami. To budynki, które przypominają nieco autystyczne dzieci. Nie dopuszczają nas do siebie. Możemy tylko prześlizgiwać się po powierzchni. Jako jedyne nie pretendują one do opowiadania własnych historii. Zdolne są tylko odbijać obrazy zewnętrznego świata. Nie mają zakamarków, murów podatnych na pęknięcia, zacieków ani tynku odpadającego wraz z upływem czasu. W szybach odbijają się tylko twarze przechodniów, pobieżne gesty, sceny rozgrywające się za szybko w chłodnym powietrzu.

Reklama

Na ekranach kin historie trwają dłużej. Bywają bardziej namacalne i silnej zapadają w pamięć. Zrezygnowałam w tym roku tylko ze śledzenia projekcji konkursowych ze względu na coraz głębsze przekonanie, że wielu filmom zakwalifikowanym do najważniejszej festiwalowej sekcji brakuje najistotniejszych elementów definiujących dobre kino - autorskiej bezkompromisowości, oryginalnej formy, narracyjnej lekkości, która nie prowadzi do spłycenia historii i magnetyzmu emanującego z ekranu.

O takowym mówić mogę tylko w kontekście filmu Wang Quan'ana "White Deer Plain" ("Bai Lu Yuan"), którego operator - Lutz Reitemeier został nagrodzony za zdjęcia. Oglądając ponad trzygodzinną chińską opowieść o narodzinach i rozwoju komunistycznej ideologii, nie mogłam pozbyć się przekonania, że sekwencje kręcone na polach dojrzewającej pszenicy są odbiciem operatorskiej fascynacji atmosferą "Niebiańskich dni" Terrence'a Malicka z 1978 roku.

Zobacz zwiastun filmu "White Deer Plain":


W przeciwieństwie do obrazu Wang Quan'ana wyróżniony przez jury film "Sister" (L'enfant d'en haut") Ursuli Meier zdecydowanie zbyt bardzo przypomina mi wizualny styl i tematykę znaną z produkcji braci Dardenne, żebym mogła doszukiwać się w nim zalet stawiających historię z Leą Seydoux i Kacey Mottetem Kleinem ponad innymi filmami.

W zeszłym roku wszystkie produkcje na głowę pobiło "Rozstanie" (2011) Asghara Farhadiego. Wspomnienie o nim towarzyszy mi do dziś. Siedząc w pociągu jadącym z Berlina do Warszawy czuję, że po tegorocznym Berlinale nie wiozę ze sobą wrażenia równie silnego temu, które pojawiło się po projekcji irańskiego filmu. Towarzyszy mi w zamian tylko poczucie, że twórcy rezygnujący z miejsca w obrębie mainstreamowego kina - chociaż nie tworzą żadnego nowofalowego nurtu - wydeptują powoli wspólną ścieżkę, która prowadzi do treściowo-formalnego minimalizmu.

W ich filmach nie ma miejsca na montaż atrakcji, fabuła koncentruje się często wokół jednego wątku ("Delay" Rodrigo Pla), akcja rozgrywa w jednym miejscu ("Beyond the Hill" Emina Alpera, "Sekret" Przemysława Wojcieszka), scenarzysta opisuje intymne relacje między ludźmi ("Keep The Lights On" Iry Sachsa), a reżyser obserwuje losy jednego bohatera ("Francine" Briana M. Cassidy'ego i Melanie Schatzky). Większość twórców wybierających poetykę tego typu w zadziwiający sposób unika nudy, pretensjonalności i szarzyzny, która mogłaby z niej wypływać.

Gorzej wypadają filmy tych, którzy chcieli zaserwować widzom spektrum różnorodnych emocji i przeładowali swoje produkcje nadmiarem wątków, nie radząc sobie przy tym ze strukturą opowieści. Problemy z tym miał bez wątpienia reżyser pierwszego zakwalifikowanego do berlińskiej Panoramy filmu z Nepalu. "Highway" Deepaka Rauniyara - wielowątkowa historia obrazująca losy kilku bohaterów spotykających się w autobusie - okazała się nieudaną formalnie, uboższą wersją filmu "Babel" (2006) Alejandro Gonzáleza Inárritu. Dobrze zapowiadająca się "Cherry" Stephena Elliotta z ekscytującej opowieści o branży porno w San Francisco przerodziła się w pretensjonalną historię erotycznych przygód młodej dziewczyny. Film wywoływał na sali kinowej więcej pustego śmiechu niż autentycznych emocji.

Zobacz zwiastun filmu "Cherry":


Po seansach, po których nie rozlegają się oklaski, cisza brzmi zawsze najbardziej uporczywie. Niemilknący gwar słychać tylko za oknami berlińskich kin. Uliczni handlarze wykrzykują ceny towarów, turyści krążą po targach staroci. Niektórzy jadą dalej od centrum, wolą kupować chleby z oliwkami na bazarze w Charlottenburgu. Sprzedawcy wpychają tam przechodniom w ręce zioła i przyprawy, jakich ze świecą można szukać w Bangkoku, gdzie spodziewamy się je znaleźć na każdym rogu ulicy. Targ ma kształt okręgu, wracamy więc tam, gdzie zaczęliśmy, żeby się nie zgubić oszołomieni nadmiarem wiktuałów.

Eklektyzm dzielnicy przejawia się na każdym polu. Nieopodal przebiega długa ulica, gdzie japońska księgarnia sąsiaduje z włoską restauracją, sklepem z pamiątkami z Indii, setką niemieckich fryzjerów, holenderską kwiaciarnią i butikiem z eleganckimi, francuskimi sukienkami. Wszystkiego jest w nadmiarze, jak filmów na międzynarodowym festiwalu. Potem pisze się tylko o kilku z nich, akcentuje mały wycinek całości - jak wtedy, gdy wspomina się miasto.

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy