Reklama

Świetne otwarcie Berlinale

61. festiwal w Berlinie został oficjalnie otwarty w czwartek wieczorem, 10 lutego. Zanim bracia Joel i Ethan Coenowie zjawili się na czerwonym dywanie przed Berlinale Palast o 19.30, ich najnowsze dziecko - western "Prawdziwe męstwo" został już zaprezentowany na jednym z pokazów prasowych.

Niewielka to gratka dla polskiego widza, który już 11 lutego będzie miał szansę naocznie przekonać się, czy bracia, zgodnie z zapowiedzią, sięgnęli wprost do powieści Charlesa Portisa, czyniąc jedynie kilka kurtuazyjnych ukłonów w stronę adaptacji z 1969 roku. Niewielka lub - wręcz przeciwnie - ogromna, gdyż płynące zazwyczaj na kilka miesięcy przed polską premierą doniesienia ze światowych festiwali będziecie mogli państwo prawie natychmiast zweryfikować.

A powiedzieć trzeba, że pomimo nieśmiałej fali oklasków, jakimi nagrodzono "Prawdziwe męstwo" po seansie, jest o czym mówić. Anemiczne reakcje krytyków zrzuciłbym raczej na karb wczesnej pory i kubków z kawą, które tkwiąc w rękach widzów, skutecznie uniemożliwiały bicie braw. Muszę przyznać, że dzisiejszego dnia zobaczyłem kawał fantastycznego kina ze stajni braci Coen, którzy od kilku lat nie zwalniają tempa i podnoszą ustawicznie oczekiwania względem amerykańskiego kina.

Reklama

Bracia zawsze znani byli z igraszek z gatunkami i stwierdzanie tego faktu jest już do tego stopnia zajeżdżoną koleiną, że budzi u widzów i krytyków uśmieszek politowania. Tymczasem kiedy oglądamy "Prawdziwe męstwo", uderza nas to, co gdyby nie pewnego rodzaju zabawy z entouragem, zobaczylibyśmy już w "To nie jest kraj dla starych ludzi".

Otóż Joel i Ethan to nie tyle postmodernistyczni dekonstrukcjoniści gatunków, na których pomstowałby nasz Krzysztof Zanussi, ale ich wirtuozi. Skojarzenie muzyczne jest tu jak najbardziej na miejscu. W "Prawdziwym męstwie", jak nie omieszkano zauważyć w każdej niemal recenzji tego filmu, mamy do czynienia z dość klasycznym gatunkowym stelażem, ale podążając z melodią, bracia, tu i ówdzie zaimprowizują jakiś temat, gdzieś dołożą wariację.

Gdzieś po drodze, pisząc i mówiąc o kinie, nauczyliśmy się rozróżniać dwie strategie na realizację i odczytywanie kina gatunków: składanie trybutów lub ich dekonstruowanie. Tymczasem można po prostu zrobić coś w ustalonej konwencji i zrobić to na tyle dobrze, żeby tę konwencję przekraczało.

"Prawdziwe męstwo" nie grzęźnie w klimacie "zapijaczony-ale-w-gruncie-rzeczy-szlachetny-rewolwerowiec", mięknie pod wpływem małej-ale-hardej.

Coenowie nie są więźniami, ale wnikliwymi czytelnikami gatunku. Zamiast po raz setny triumfalnie oznajmiać koniec westernu, Joel i Ethan uważnie się w niego wsłuchują, tak, by ten sam opowiedział im o swoim melancholijnym wyczerpaniu, ale i o dniach swojej chwały.

Pełna życia, zadziorna Mattie przeżywa na Dzikim Zachodzie przygodę swojego życia, a twórcy bezlitośnie wyciągają z tego konsekwencje. Bo tylko jedna przygoda zasługuje na to miano i jeśli wydarzyła się w dzieciństwie, to z każdym rokiem jej wspomnienie będzie kładło się coraz większym cieniem na teraźniejszości. Bo była tylko jedna taka dziewczynka, tylko jeden taki rewolwerowiec i tylko jeden taki strażnik Teksasu. I mimo że byli inni, równie wielcy, to żaden nie nazywał się Rooster Cogburn.

Nieprawdopodobna siła "Prawdziwego męstwa" tkwi jednocześnie w jego głębokim zakorzenieniu w tradycji opowieści o Dzikim Zachodzie i jego jednostkowości.

Festiwal otworzyło świetne kino, które rodzi masę oczekiwań względem kolejnych dni. Oczekiwań, które mogą zostać zawiedzione, nie tyle przez jakość prezentowanych filmów, ale przez ich profil.

Berlin znany jest ze swoich politycznych inklinacji i zainteresowania regionami niedostatecznie reprezentowanymi na światowym rynku. Silną reprezentację mają tu kinematografie azjatyckie - poczynając od Bliskiego Wschodu, aż po wschodnie rubieże Japonii. Mamy tu Afrykę, Amerykę Południową i... Polskę. Różnorodność dotyczy również aspektów stylistycznych - mamy dokumenty, fabuły i filmy z pogranicza sztuki wideo.

W tym roku festiwal prezentuje również produkcje zrealizowane w technologii 3D, której wykorzystanie odbiega nieco od tego, do czego przyzwyczaił nas rynek kinowy od premiery "Avatara".

Werner Herzog prezentuje swój trójwymiarowy dokument o jaskiniach, Michel Ocelot - animację sięgającą po stylistykę teatru cieni, zaś Wim Wenders taneczny film - trybut dla Piny Bausch. Czy to są nowe horyzonty leżące przed trójwymiarowym kinem? Czy nowa technologia rozwinie potencjał swoich środków? Czy zostanie spacyfikowana dla potrzeb widowisk w stylu "Trona" i "Avatara"?

Wracając do ewentualnego rozczarowania, siłą Berlinale jest różnorodność i odwaga. Czasem zaprezentowanie jakiejś kwestii, uczynienie jej "widzialną", wymaga prezentacji kina chropowatego stylistycznie, obfitującego w niedoróbki formalne i dramaturgiczne, ujawniania zapisków czynionych na marginesach brudnopisów.

Takie kino sąsiaduje tu z kipiącym filmowością "Prawdziwym męstwem". Wyzwaniem dla widza jest docenić oba i nie popaść w pułapkę bezrefleksyjnych klasyfikacji. Żeby nie umknął nam jakiś turecki czy koreański Yoda w cieniu amerykańskiej gwiazdy śmierci, ale również byśmy za Yodę nie wzięli pretensjonalnego wsiowego guru, defekującego kamieniami, tylko dlatego, że reprezentuje małą, etniczną kinematografię.

Stanisław Liguziński, Berlin

Czytaj raport specjalny z Berlinale 2011!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: męstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy