Reklama

Rewolucje u bram

11 września 2001 roku miałam czternaście lat. Pamiętam, jak stałam przed telewizorem w domu swoich rodziców i niedowierzałam temu, co widzę na ekranie.

Przez lata zostałam naszpikowana wieloma informacjami na temat terrorystycznego ataku na World Trace Center, najintensywniej pamiętam jednak to, co usłyszałam z ust anonimowych nowojorczyków przyglądających się tragedii z oddali. Mówili, że zapach, który unosił się w powietrzu nad miastem był nie do zniesienia. Smród był niesamowicie blisko, szum wokół stał się strasznie głośny. Nie mogłam uciec od tego wspomnienia, kiedy oglądałam najnowszy film Stephena Daldry'ego "Strasznie głośno, niesamowicie blisko".

Od traumy w świat baśni

Brytyjski reżyser (znany z takich obrazów jak "Billy Elliott", czy "Godziny") w ciekawy sposób modeluje świat przedstawiony w filmie korzystając z wspomnianej powyżej poetyki przesady. Bohater jego "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" to chłopiec Oskar (Thomas Horn), który stracił ojca podczas ataków na WTC 11 września. Narracja filmu jest prowadzona z jego punktu widzenia, co w pewien sposób usprawiedliwia fakt, jak bardzo wyidealizowany jest wizerunek Thomasa Schella (Tom Hanks), który stanowi centralną postać kilku pierwszych sekwencji filmu. Dzięki opowiadaniu historii z perspektywy chłopca Daldry również bardzo subtelnie i w ograniczonym zakresie wprowadza do fabuły sceny bezpośrednio związane z tragedią. Nie wchodzi w tłum, pokazuje płonące wieże przez chwilę na ekranie telewizora, ich obraz powraca też nieco później w postaci pejzażu za oknem, na który patrzy matka Oskara, Linda Schell (Sandra Bullock).

Reklama

Poza tym Daldry skupia się na latach późniejszych. Przypatruje się chłopcu, który nie może pogodzić się ze śmiercią ojca. Jego walce z żałobą nadaje charakter znany z filmów, w jakich dziecko ucieka od rzeczywistej traumy w świat baśni ("Labirynt Fauna"). Twórca "Strasznie głośno..." wypełnia tylko schemat bajki w sposób znacznie bardziej współczesny niż zrobił to Guillermo del Toro. Planszą do gry, światem pełnym czekających na niego wyzwań i prób staje się Nowy Jork. Chłopiec znajduje w starej szafie (kolejna znana m.in. z "Opowieści z Narni" metafora wprowadzająca w baśniowy świat) niebieski wazon. Znajduje w nim tajemniczy kluczyk w kopercie z napisem "black". Wierzy, że kiedy znajdzie pasujący do niego zamek, odkryje też wiadomość od ojca, który uczył go, by "nigdy nie przestawać szukać". Chłopak, niczym klasyczny bajkowy bohater, traci coś i wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż, by to odzyskać i dostaje oczywiście od losu zupełnie coś innego.

Zobacz zwiastun filmu "Strasznie głośno, niesamowicie blisko":


Tego typu interpretacja pozwala mi też wybaczyć przewidywalność fabuły, nadmiar histerycznych emocji i hollywoodzki styl filmu, który daje szansę filmowi Daldry'ego jedynie (aż?) na wysoką pozycję w zestawieniu box office. O ile też główny bohater stara się uciec od swojej przeszłości i finalnie rozumieć, że nigdy jej nie odzyska, o tyle twórca "Strasznie głośno..." bez wątpienia utkwił wśród sprawdzonych już wątków. Kiedy spojrzymy na jego najnowszy film przez pryzmat pozostałych, łatwo zauważyć, że reżyser "Lektora" (2008) realizuje kolejny film o narodowej tragedii, a twórca "Billy'ego Elliotta" (2000) odkrywa nowego utalentowanego młodego aktora.

Oswoić terrorystów

Wydarzenia 11 września w interesujący sposób i z radykalnie innej strony pokazuje Brillante Mendoza w konkursowym filmie "Captive". O nowojorskiej tragedii słyszymy wyłącznie w scenie, w której filipińscy terroryści słuchają radia i docierają do nich wiadomości na temat wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Nie rozwodzą się nad nimi, przeżywają własną sytuację, wystarczy to jednak, by zakotwiczyć rozgrywające się na Filipinach wydarzenia w szerszym, społecznym i historycznym kontekście.

Mendoza skupia się na konstrukcji świata przedstawionego, który zdecydowanie odwraca perspektywę postrzegania terroryzmu, jaką narzuciło zachodnie społeczeństwo. W dobie tragicznych wydarzeń reżyser w znacznie większym stopniu krytykuje amerykański i europejski rząd niż terrorystów firmujących się nazwiskiem Osamy bin Ladena. W pierwszej sekwencji "Captive" porywają oni grupę ludzi przebywających w filipińskim resorcie. Wśród nich są m.in. wolontariuszki wysłane z ramienia kościoła katolickiego, turyści z Ameryki i chińska rodzina.

Brutalne otwarcie filmu nie zapowiada jednak sytuacji, które będą miały miejsce później. Zakładnicy wzięci dla okupu przez muzułmańskich terrorystów są w ich towarzystwie bezpieczni, kobiety przez większość czasu traktowane z szacunkiem. Ich ciała mają być okryte, żeby nie stanowiły pokusy dla mężczyzn, którzy przyzwyczaili się z pożądaniem patrzeć tylko na swoje żony. Szybko okazuje się, że realne niebezpieczeństwo zaczyna grozić zakładnikom dopiero w chwilach, kiedy żołnierze nieudolnie usiłują odbić ich siłą. Poza aktami przemocy rządy kolejnych państw ociągają się z zapłatą żądanego przez porywaczy okupu. Prowadzi to do sytuacji, w której zakładnicy przemieszczają się po filipińskiej dżungli ponad rok; co więcej - między nimi a terrorystami rodzą się intensywne, zbyt bliskie nawet relacje. Niektóre kobiety zostają żonami, inne - pozbawione kontaktu z rodziną - przelewają uczucia na nieletnich chłopców dzierżących w dłoniach za ciężkie karabiny.

Brillante Mendoza szczegółowo przygląda się sytuacji. Świetnie realizuje sceny akcji, doskonale operuje barwą sprawiając, że w kadrach rodzi się duszna atmosfera, nad salą kinową unosi autentyczne poczucie zmęczenia gorącym klimatem, niekończącą się wędrówką i brakiem nadziei na ratunek. "Captive" - zwłaszcza w porównaniu z najnowszym filmem Stephena Daldry'ego - jest też całkowicie antyhollywoodzki. Krytyka zachodniego społeczeństwa wyraźna, błędy i zaniechania rządu w końcu wydobyte na światło dzienne.

W Madrycie i Chinach

Krytyka społeczna jest także głównym tematem podjętym przez dwoje niezłych dokumentalistów - Tony'ego Gatlifa i Alison Klayman. Reżyser "Exils" (2004) przywiózł do Berlina kreacyjny dokument "Indignados". Łączy w nim fabularną historię imigrantki Betty (Isabell Vendrell Cortez) z dokumentalnymi materiałami zrealizowanymi podczas protestów hiszpańskich oburzonych - członków Ruchu 15 maja, którzy w 2011 demonstrowali m.in. na ulicach Madrytu przeciw biedzie, braku pracy i kapitalistycznemu systemowi rynkowemu. Gatlif przyznaje, że wprowadzenie do filmu dokumentalnych fragmentów było poniekąd dziełem przypadku - reżyser wmontował w realizowany przez siebie projekt chwile, jakie zdołał uchwycić podczas demonstracji.

Zobacz zwiastun filmu "Indignados":


Nowa hiszpańska lewica była przeciwna obecności kamer ze względu na obawy przed manipulacją ze strony publicznych mediów. Mimo iż Gatlif zmieszał ze sobą sceny fikcyjne z obrazami autentycznych sytuacji, trudno podejrzewać go o jakiekolwiek dezorientowanie widza. Jeśli w jakiś konkretny, planowany sposób wywołuje w nim emocje, robi to za pomocą muzyki, w rytmie której zdają się rozgrywać ekranowe sytuacje. Przyglądamy im się z perspektywy Betty, która przyjeżdża do Hiszpanii w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Trafia w sam środek kryzysu; nie załamuje się, wchodzi w świat, w jakim zdecydowała się żyć. Ciekawi ją wszystko, co dzieje się wokół. Nie ocenia, przygląda się wydarzeniom. To pozwala widzowi na dowolną interpretację zdarzeń. Zmieszanie fikcyjnego świata Betty z rewolucyjną rzeczywistością w pewnym sensie jest metaforą relacji, która rodzi się między widzami a filmem; między oburzonymi a milczącymi.

Debiutująca w długim metrażu Alison Klayman, której film "Ai Weiwei: Never Sorry" został nagrodzony Specjalną Nagrodą Jury podczas styczniowego festiwalu Sundance, to historia chińskiego artysty zajmującego się sztuką współczesną i opozycyjną polityką zwracającą się przeciw komunistycznym rządom w swoim kraju. Reżyserka spędziła z artystą ponad dwa lata. Zaglądała mu z kamerą przez ramię, kiedy twittował i wchodziła za nim do domu, ani przez chwilę nie wydaje nam się jednak, że przekroczyła jakiekolwiek granice intymności. Alison Klayman nazwała swój film projektem, który stanowi przedłużenie wszystkich internetowych akcji podejmowanych przez Ai Weiweia, jego politycznych apeli oraz działań realizowanych w imię społeczeństwa pomijanego przez rządzących. Reżyserka udowodniła przy okazji, jak wielką bronią w rękach człowieka świadomego jej znaczenia może być sztuka.

Zobacz zwiastun filmu "Ai Weiwei: Never Sorry":


Dokument kończy się w chwili, gdy Ai Weiwei oskarżony o antyrządową działalność trafia na osiemdziesiąt jeden dni do aresztu. Po wyjściu na wolność odmawia udzielania jakichkolwiek wywiadów i komentowania sytuacji. Jego usta zostały zamknięte, tak jak przed laty opozycyjny, kontrowersyjny, opiniotwórczy blog, który prowadził. Ai Weiwei szybko zamienił go wówczas na Twittera. Ciekawe, jakimi drogami teraz zacznie wyrażać swoje opinie na tematy, które rząd wolałby przemilczeć.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale | WTC | 11 września
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy