Reklama

​Berlinale: Sally Hawkins i Ethan Hawke wyciskają z widzów łzy

Odgłos wydmuchiwanych w chusteczki nosów nie należy w Berlinie do rzadkości. Rokrocznie chorują tu chyba wszyscy, jeden po drugim. Rozkaszlana i rozkichana widownia jest w stolicy Niemiec standardem. Tym razem jednak chusteczki poszły w ruch z innego powodu, którym był film "Maudie".

Odgłos wydmuchiwanych w chusteczki nosów nie należy w Berlinie do rzadkości. Rokrocznie chorują tu chyba wszyscy, jeden po drugim. Rozkaszlana i rozkichana widownia jest w stolicy Niemiec standardem. Tym razem jednak chusteczki poszły w ruch z innego powodu, którym był film "Maudie".
Ethan Hawke i Sally Hawkins w filmie "Maudie" /materiały prasowe

Scenariusz napisało życie. Maud Lewis żyła naprawdę w kanadyjskiej Nowej Szkocji. Tu tworzyła swoje obrazki. Malowała to, co ją otaczało: łanie, drzewa, śniegi. Jej empatia wobec świata - tak ludzi, jak i najdrobniejszych żyjątek - była zupełnie niewspółmierna do tego, jak inni ją traktowali. Z powodu artretyzmu wyzywano ją od kalek, a rodzina uważała, że nie potrafi zadbać o siebie. Upór Maudie doprowadził jednak nie tylko do tego, że znalazła pracę jako gosposia, ale też poślubiła swojego pracodawcę. Mało tego - dzięki znajomości z wrażliwą na sztukę mieszkanką Nowego Jorku wepchnęła folk na salony Ameryki Północnej.

Irlandka Aisling Walsh ("Szkoła dla łobuzów") utrzymuje historię Maud w duchu jej sztuki. Kamera co i rusz skupia się na otaczających ją drobiazgach i przyrodzie. Przepiękna Nowa Szkocja, pełna kolorowych domków, śniegu, źdźbeł trawy, drzew i liści nadaje fantastyczne tło akcji, która podporządkowana jest nastawieniu bohaterki do świata, a więc zachowuje dobrego ducha nawet wtedy, kiedy dookoła dzieją się rzeczy straszne. Tym samym film idzie pod prąd tendencjom na Berlinale. Zaangażowana politycznie impreza nieustannie karmi nas obrazami wojen, chorób, ludzkich dramatów i nieszczęść.

Reklama

"Maudie" jest w tej beczce dziegciu łyżką miodu, interesującym portretem silnej kobiety, która nie rezygnuje z pragnień, ale i nie cierpi na przerost ambicji. Nie byłoby tego filmu, gdyby nie znakomite kreacje Sally Hawkins i Ethana Hawke’a. Jest między nimi przysłowiowa chemia, która nadaje relacji ich bohaterów emocji, tempa, ale i dwuznaczności. Kiedy bohater Hawke’a w jednej z końcowych scen otwiera puzderko żony i znajduje w nim istotny bibelocik, siedzące obok mnie w kinie osoby dosłownie zalewały się łzami. Film Walsh był pięknym prezentem od festiwalu na walentynki.

O artyście opowiedział też Volker Schlöndorff ("Blaszany bębenek"). W jego "Return to Montauk" pisarz Max Zorn (Stellan Skarsgård) chciałby zmienić bieg swojego życia. Tak mu się przynajmniej wydaje, kiedy orientuje się, że u boku innej kobiety byłby szczęśliwszy. - Chciałem pokazać nieznośnego mężczyznę, który jest ucieleśnieniem najgorszych cech: seksizmu, mizoginii, homofobii. Znienawidzą go pewnie wszyscy lewicowcy. Rzecz jednak w tym, że stworzyłem go w oparciu o mężczyzn, których znam z mojego lewicowego, artystycznego środowiska. Jest ich w nim pełno - mówił mi w Berlinie Schlöndorff.

O swoim filmie opowiadać potrafi pięknie. Talent krasomówczy jest niewątpliwie jego mocną cechą. Problemem w tym, że o wiele gorzej ma się jego talent do opowiadania historii za pomocą kamery. "Return to Montauk", za który ani on, ani Stellan Skarsgård nie wzięli honorarium, bo obraz powstał niezależnie (były kłopoty z jego sfinansowaniem), jest kolejnym przykładem na kiepską kondycję uznanych mistrzów, których selekcjonerzy zapraszają do konkursy ze względu na nazwisko. Choć z drugiej strony konkursowe filmy są w tym roku ogólnie na bardzo niskim poziomie artystycznym. Faworyta do Złotego Niedźwiedzia nie widać, a jesteśmy już na finiszu - przed nami już tylko ostatnie konkursowe pokazy.

Dla wielu przekonujący był najnowszy film Honga Sang-soo ("Teraz dobrze, wtedy źle") "On the Beach". Koreańczyk jak zwykle stworzył melancholijny obraz, który wypełniają rodzajowe scenki. Rzecz w tym, że poziom absurdu wzrasta w nich bardzo mocno. Efekt jest zabawny i przejmujący jednocześnie, ale jednak nie zostaje z widzem na dłużej. Żarty śmieszą przez chwilę, refleksje uciekają z głowy po seansie. Twórca nakręcił film, który działa doraźnie. Zostawimy go w Berlinie, nie pojedzie z nami do domów. Pytanie, czy znajdą się takie obrazy, z którymi będzie inaczej.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy