Reklama

Berlinale 2017: Gorączka współczesności i uchwycony duch czasu

67. Berlinale upłynęło pod znakiem słabych filmów i politycznych deklaracji. Jak co roku konferencje prasowe i spotkania z dziennikarzami stały się tubą dla wyznawanych poglądów z tą różnicą, że tym razem oczy twórców kina i piszących o nim częściej zwrócone były w stronę Zachodu. To jego kondycję starano się zbadać.

67. Berlinale upłynęło pod znakiem słabych filmów i politycznych deklaracji. Jak co roku konferencje prasowe i spotkania z dziennikarzami stały się tubą dla wyznawanych poglądów z tą różnicą, że tym razem oczy twórców kina i piszących o nim częściej zwrócone były w stronę Zachodu. To jego kondycję starano się zbadać.
Najważniejsza nagroda Berlinale 2017 trafiła w ręce twórców węgierskiego dramatu "On Body and Soul" /materiały prasowe

Przewodniczący konkursu głównego Paul Verhoeven, twórca "Elle", "Nagiego instynktu" i "RoboCopa", deklarował w Berlinie, że werdykt jury nie będzie polityczny. - Ważna jest dla mnie jedynie jakość - mówił. Festiwal praktycznie od zarania ma jednak przyklejoną łatkę zaangażowanego, wobec czego niezależnie od tego, co mówią jurorzy, ich wybory i tak będą odbierane jako polityczne. Nie inaczej było i tym razem.

Poza Verhoevenem w jury znaleźli się także: amerykańska aktorka Maggie Gyllenhaal ("Frank"), tunezyjska producentka Dora Bouchoucha Fourati ("Hedi"), duńsko-islandzki rzeźbiarz Olafur Eliasson, niemiecka aktorka Julia Jentsch ("24 tygodnie"), meksykański aktor Diego Luna ("Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie") i chiński reżyser Wang Quan’an ("Małżeństwo Tui"). Zróżnicowane pochodzenie i wykonywane zawody złożyło się z pewnością na ciekawą debatę wokół zakwalifikowanych do konkursu osiemnastu filmów. Jej wynik pogodził chyba wszystkich. Jurorom udało się bowiem oddzielić ziarno od plew i wskazać te tytuły, które w Berlinie faktycznie zasługiwały na to, by je obejrzeć. Nie było wśród nich arcydzieła ani filmu, który z jakiegoś powodu zapisze się w historii kina na dłużej.

Reklama

Nie ulega jednak wątpliwości, że Berlinale po raz kolejny udało się uchwycić ducha czasu, gorączkę współczesności. Nagrodzone filmy komentowały wydarzenia, które nie tak dawno wypełniały najważniejsze miejsce wśród bieżących aktualności w mediach. Na ile jednak robiły to świadomie, to już inna sprawa. Wystarczy przecież wziąć "Pokot" Agnieszki Holland, który powstawał cztery lata. Natomiast w interpretacji widzów odnosił się do tego, co w Polsce wydarzyło się niedawno: sprawy Puszczy Białowieskiej, wycinki drzew, poluzowania ograniczeń dla kłusowników. Obraz Holland zdobył Srebrnego Niedźwiedzia, nagrodę im. Alfreda Bauera dla filmu otwierającego nowe perspektywy. "Pokot" znacząco różni się od dotychczasowej twórczości reżyserki - jest mieszaniną gatunków i stylistyk, co niewątpliwie jest jego atutem.

W Berlinie oczy widowni zwrócone były w stronę Polski (bilety na nasze filmy rozchodziły się jak świeże bułeczki), ale też Węgier. To kraje, z których wiadomości nieustannie docierają do zagranicznych mediów. Odpowiedzi na pytanie, co się w nich dzieje, próbowano szukać w filmach. Kiedy jurorzy ogłosili, że główny laur festiwalu, Złoty Niedźwiedź, trafił w ręce filmu węgierskiego natychmiast pojawiły się głosy mówiące o decyzji politycznej. W "On Body and Soul" Ildikó Enyedi ("Mój wiek XX") przedstawiła historię pracowników rzeźni, którzy śnią ten sam sen. Film poza tym, że bada temat relacji międzyludzkich, nieumiejętności dotarcia do siebie jego i jej, zwraca też uwagę na kwestię zwierząt, dlatego chętnie wrzucano go do tego samego worka co "Pokot". Sama Holland zapytana o tę tematyczną zbieżność mówiła o Europie postkomunistycznej jako tej, która próbuje przyjmować pewną wersję bardziej autorytarnej polityki i demokracji, co mogło przełożyło się na to, że pewien rodzaj wrażliwości i metafory jest na czasie.

Na czasie jest także kwestia uchodźców, którą podjął Aki Kaurismäki ("Człowiek z Hawru") w swoim "The Other Side of Hope". Syryjczyk Khaled (Sherwan Haji), który najpierw trafił do Gdańska, gdzie, delikatnie rzecz ujmując, nie został mile przyjęty, ubiega się o azyl w Finlandii. W Helsinkach nie budzi jednak sensacji, bo trafia do grona ludzi tak samo pogubionych jak on, jakby sami byli uchodźcami we własnym kraju. Kaurismäki jak zwykle przypatruje się losom swoich bohaterów z empatią i uśmiechem i przypomina starą prawdę, że niezależnie od okoliczności, nie tylko politycznych, wszędzie możemy poczuć się jak obcy.

Obca sobie i swojemu partnerowi bardzo często czuje się tytułowa bohaterka "Ana, mon amour" Calina Petera Netzera ("Pozycja dziecka"). To wiwisekcja trójkąta miłosnego: on, ona i depresja. Temat, który niewątpliwie jest na czasie, oddany jest tu dobitnie i dosłownie. Rumuński reżyser nie ucieka w metaforę. Pokazuje, że geneza tej choroby jest skomplikowana, a życie z nią wiąże się z niemożnością zadbania o siebie na podstawowym poziomie. Scena, w której młody bohater pod prysznicem zmywa z ukochanej Any fekalia, ma moc oddziaływania scen z "Pachnidła...", a mimo to pozostaje jednym z najpiękniejszych świadectw miłości i oddania w kinie. I chociaż sam film nie równa się z "Pozycją dziecka", która cztery lata temu wyjechała z Berlina z główną nagrodą, to trzeba przyznać, że zmontowany jest świetnie. Nie dziwi więc statuetka dla montażystki Dany Bunescu za osiągnięcia artystyczne.

Jeśli któreś nagrody budzą wątpliwości, to te dla aktorów. Ani Koreanka Kim Min-hie, ani Austriak Georg Friedrich nie stworzyli kreacji na miarę swoich możliwości, a to właśnie ich wyróżniono. Cóż, w każdej beczce miodu musi znaleźć się miejsce na łyżkę dziegciu. Mimo to festiwalowemu jury należą się słowa uznania. Członkowie podeszli do swojego zadania poważnie, o co w tym roku było naprawdę trudno. 67. Berlinale zostanie zapamiętane jako litania narzekań dziennikarzy i widzów, którzy znacznie częściej niż na dobre filmy trafiali na te nieznośne. Jurorom udało się jednak wskazać te nieliczne tytuły, na które w dystrybucji należy zwrócić uwagę (dobra wiadomość jest taka, że tak Złoty Niedźwiedź, jak i Srebrne trafią do kin w Polsce). O reszcie pretendentów do głównej nagrody należy szybciutko zapomnieć.

Artur Zaborski, Berlin

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy