Nowość z Crowem nie jest zupełną klapą. Są aspekty, za które warto film pochwalić

"Egzorcyzm" /Everett Collection /East News

Nie ma szczęścia Russell Crowe do filmów o egzorcyzmach. Zeszłoroczny "Egzorcysta papieża" okazał się być zupełną katastrofą już na poziomie scenariusza, natomiast "Egzorcyzm" Joshuy Johna Millera jest oparty na ciekawym koncepcie, ale brak mu konsekwentnej reżyserii. Niemniej jednak oba filmy prezentują bliskie mi katolickie spojrzenie na zinfantylizowany przez kino rytuał egzorcyzmu i za nieliczne aspekty można film Millera chwalić.

  • Po "Egzorcyście papieża" Russell Crowe powraca w kolejnym filmie o walce z demonami. W "Egzorcyzmie" wcielił się w Anthony'ego Millera - aktora, który przyjmuje rolę w horrorze. Nad dziełem zdaje się ciążyć klątwa. Poprzedni aktor, który miał wcielić się w księdza walczącego z demonami, odebrał sobie życie.
  • "Egzorcyzm" zadebiutował w kinach 21 czerwca 2024 r.

Problemem "Egzorcysty papieża" Juliusa Averego było to, że zamiast oprzeć się na prawdziwej działalności najsłynniejszego egzorcysty Kościoła katolickiego o. Gabriela Amortha, wybrano hollywoodzkie efekciarstwo typowe dla seryjnych produkcyjniaków o egzorcyzmach. Gdy o. Amorth zaczął fruwać, ja miałem ochotę wyfrunąć z kina. W "Egzorcyźmie" Miller początkowo chce iść w zupełnie inną stronę, nawiązując do fatum, jakie pojawiło się przy "Egzorcyście" (1973) Williama Friedkina, po tym jak kolejne osoby z ekipy, albo ich bliscy, doświadczali wypadków i śmierci. Russell Crowe wciela się w aktora Anthony’ego Millera, który przez lata upadlał się używkami. Jego żona zmarła na raka, natomiast on porzucił w najtrudniejszym momencie swoją córkę Lee (Ryan Simpkins), z którą teraz próbuje odbudować relacje. Gdy na planie w tajemniczych okolicznościach umiera aktor mający grać księdza w filmie o egzorcyzmach, reżyser (Adam Goldberg) daje szansę właśnie upadłemu gwiazdorowi Millerowi. Przełom w karierze może jednak nastąpić tylko wtedy, gdy uda się Anthony’emu pokonać swoje własne demony.

Nie przez przypadek jednym z producentów filmu jest Kevin Williamson, który wymyślił z Wesem Cravenem franczyzę "Krzyk". Autotematyzm i meta poziom narracyjny leżą u podstaw również "Egzorcyzmu". Bohaterowie opowiadają o fatum, jakie wisi nad filmami o egzorcyzmach i duchach, a sam tytuł filmu, w którym występuje Miller brzmi "The Georgetown Project", co jest bezpośrednim nawiązaniem do arcydzieła Friedkina. Związek z "Egzorcystą" jest nawet silniejszy, bowiem Johsua John Miller jest synem Jasona Millera, który grał w filmie Friedkina kultową rolę ojca Karrasa. Tym bardziej szkoda, że ostatecznie "Egzorcyzm" wpada w tą samą pułapkę co większość filmów o opętaniu. Jest efekciarski i powierzchowny.

Wszystko kończy się wyświechtaną stylistycznie walką z demonem, która nie ma absolutnie nic wspólnego z prawdziwym egzorcyzmem. "Egzorcysta" też był podkręcony, ale opierał się na spojrzeniu teologicznym i dbano o to, by rytuał był pokazany jak najbardziej realistycznie. Potem udało się to tylko Scottowi Derricksonowi w "Egzorcyzmach Emilly Rose" (2005) oraz do pewnego momentu (poza koszmarnym finałem) w "Rytuale" (2011) Mikaela Hafstroma. U Millera mamy intrygującą postać księdza Conora (znany z "Frasiera" David Hyde Pierce), który mówi nawet, że po każdym filmie o egzorcyzmach przychodzą do niego ludzie wymyślający sobie opętania. Pojawia się też w tle ciekawy wątek zniszczenia czystej wiary młodych ludzi przez księży, krzywdzących nieletnich oraz motyw odkupienia w katolickim wymiarze. Problem w tym, że Miller nie potrafi tego wszystkiego ułożyć w jedną całość. Ksiądz Conor ostatecznie jest tylko pionkiem w znanej grze, zaś pojęcie grzechu i odkupienia jest zagłuszone przewidywalnym jumpscarem.

"Egzorcyzm" pruje się, ma absurdalne dziury logiczne (po ataku demona na oczach całej ekipy filmowej opętany wraca do domu do swojego łóżka, serio?), a w finale dostajemy nawalankę, która pasowałaby do samoświadomego horroru, gdyby cała reszta była poprowadzona na granicy autoironii i nawet autoparodii, co jest właśnie znakiem rozpoznawczym "Krzyku". Miller zamiast tego chce być nowym klasykiem, więc co chwilę stylistycznie nawiązuje do filmu Friedkina, natomiast Russell Crowe gra na poważnych nutach, momentami naprawdę dobrze wygrywając dramat swojej postaci. Ostatecznie wygląda "Egzorcyzm" jak niedokończony rytuał, po którym opętany jest tylko w połowie oczyszczony. Szkoda, bo widać, że Miller miał ambicje spojrzenia na egzorcyzm oczami osoby wierzącej. Ostatecznie spojrzał na niego przez okulary syna księdza z popkultury.

5/10

"Egzorcyzm", reż. Joshua John Miller. Data premiery w polskich kinach: 21 czerwca 2024 r.

Czytaj więcej: "Omen. Początek": Mocne sceny! Godny powrót do klasyki horroru

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy