Ten film bije rekordy na Netfliksie. Takiego kina akcji dawno nie było

Aaron Pierre w filmie "Rebel Ridge" /Allyson Riggs/Netflix /materiały prasowe

Jeremy Saulnier kazał czekać na swój nowy film sześć długich lat. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że było warto. "Rebel Ridge" od jakiegoś czasu nie schodzi z pierwszego miejsca listy najpopularniejszych produkcji Netflixa. Saulnier to autor, który nie pozwoliłby sobie na kolejnego z taśmowo produkowanych sensacyjniaków, do których przyzwyczaiła nas oferta streamingowego giganta. W czasie ponad dwugodzinnego metrażu reżyser wielokrotnie zaskakuje — zarówno w kontekście szeroko rozumianego kina akcji, jak i swoich poprzednich dokonań.

  • "Rebel Ridge" to najnowszy film Jeremy'ego Saulniera, twórcy uznanych, ultrabrutalnych dreszczowców "Blue Ruin" i "Sala strachu".
  • Prace nad filmem rozpoczęły się w 2019 roku. Zdjęcia przerwano po raz pierwszy w kwietniu 2020 roku z wiadomych względów. Wznowiono je w maju 2021 roku. Przerwano je ponownie dwa miesiące później, gdy z roli głównej zrezygnował John Boyega.
  • Zastąpił go Aaron Pierre, znany między innymi z serialu "Krypton". Zdjęcia wznowiono w kwietniu 2022 roku. 

Saulnier nie bawi się w zbędny wstęp i od razu rzuca nas w wir akcji. Mknący na rowerze  po amerykańskiej prowincji Terry (Aaron Pierre) zostaje potrącony przez radiowóz. Chociaż wina nie leży po jego stronie, zatrzymujący go funkcjonariusz tylko czeka na pretekst, by wlepić mu większy mandat lub zabrać na kilka nocy do aresztu. Terry ze stoickim spokojem zbywa kolejne prowokacje. Wszystko zmienia się, gdy policjant znajduje przy nim sporą sumę pieniędzy, którą zamierza skonfiskować. Dziesięć tysięcy dolarów potrzebne są do opłacenia kaucji. Jeśli Terry nie zrobi tego w najbliższym czasie, jego kuzyn trafi do więzienia — a tam wydano na niego wyrok. Policja, a w szczególności stojący na jej czele Sandy (Don Johnson), optuje za tym, by pechowy rowerzysta opuścił ich miasteczko. On nie zamierza tego robić, jeśli nie odzyska swoich pieniędzy.

Reklama

"Rebel Ridge". To nie jest kolejny akcyjniak w stylu lat 80.

Punkt wyjścia przypomina rozpoczęcie "Rambo: Pierwszej krwi". Na tym podobieństwa się jednak kończą. Wykreowany przez Sylvestra Stallone'a wojownik był straumatyzowanym weteranem z Wietnamu, tykającą bombą, której krótki lont nieopatrznie odpalili policjanci miasteczka Hope. Gdy zaczął walczyć, nie potrafił przestać. Terry, także posiadający wojskową przeszłość, jest tymczasem niewzruszony niczym głaz. Zawsze chłodno analizuje i wybiera rozwiązanie, które najbardziej przybliży go do osiągnięcia celu. Precyzyjnie dobiera słowa i środki działania.

Nie jest jednak nieśmiertelnym bohaterem sensacyjniaków z lat osiemdziesiątych, których swego czasu kreował Arnold Schwarzenegger. "Rebel Ridge" jest utrzymany w poważnym tonie, nie uświadczymy więc tutaj protagonisty, który sypie suchymi żartami podczas obijania kolejnych wrogów. Terry, mimo swojego stoicyzmu i logicznego podejścia do problemu, nie jest pozbawiony emocji i kiedy daje im dojść do słowa, robi to ogromne wrażenie. W końcu — męczy się, krwawi, wątpi. Miła odmiana w czasach coraz bardziej irytującej retromanii i kolejnych terminatorów z kodem na nieśmiertelność.

"Rebel Ridge". Napięcie zamiast brutalności

Powściągliwość bohatera udziela się także reżyserowi. Powiedzmy sobie szczerze, wcześniejsze filmy Saulniera, przede wszystkim "Blue Ruin" i "Sala strachu", przyzwyczaiły widzów do wysokiego stężenia brutalności — takiego, które testuje wytrzymałość żołądków. Tymczasem w "Rebel Ridge" bawi się budowaniem napięcia. Nakręca nasze oczekiwania, by czasem rozładować je sceną akcji (niepodpadającą jednak pod erupcję przemocy), a czasem spuścić powietrze z balonika przy pomocy fabularnej przewrotki. Nie oznacza to, że w filmie brakuje zapadających w pamięć scen akcji. Widać, że zostały one przemyślane, rozplanowane i sprawnie zrealizowane. Tyczy się to szczególnie finałowej potyczki. 

Saulniera interesuje przede wszystkim intryga, w którą przypadkiem zostaje wplątany Terry oraz działania bohatera. Nie bawi się w pogłębioną psychologię, nie wplata też zbędnego wątku miłosnego. Między protagonistą i wspierającą go pracownicą sądową Summer (AnnaSophia Robb) jest wyraźna nić porozumienia, nie ma jednak nawet jednej sugestii, że ich znajomość mogłaby zmienić się w coś więcej. Nie jest to absolutnie wada. Reżyser pozwala sobie za to na wątki społeczne, przede wszystkim po to, by igrać z oczekiwaniami publiczności. Gdy na początku filmu czarnoskóry bohater wchodzi w konflikt z miejscową policją, skojarzenia są raczej oczywiste. 

Dawno nie widziałem filmu tak skupionego na swojej fabule i ograniczającego zbędne atrakcje. W jej śledzeniu pomaga świetny Pierre, którego bohater to uczłowieczona wersja Reachera Alana Ritchsona, dysponująca przy tym o wiele większą charyzmą od bohatera serialowej adaptacji książek Lee Childa (szczególnie jego wersji z drugiego sezonu). Czy jesteśmy świadkami narodzin nowej ikony kina akcji? Być może. Saulnier udowadnia tymczasem, że jego kino nie było tylko wyższej klasy gorefestem. I obyśmy nie musieli już tak długo czekać na jego kolejny film.

8/10

"Rebel Ridge", reż. Jeremy Saulnier, USA 2024, dystrybucja: Netflix, premiera na streamingu: 6 września 2024 roku

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy