Reklama

Tawfeek Barhom: Chłopiec z Palestyny. "Wszyscy chcą, żebym grał Jezusa albo terrorystę"

"Jesteś z Polski?" - zagadnął mnie na chwilę przed rozpoczęciem wywiadu Tawfeek Barhom. "Piękny kraj, byłem tam kilka razy. Pierwszy raz dawno temu, gdy uczęszczałem do żydowskiej szkoły z internatem. Pojechaliśmy wtedy do Auschwitz. Byliśmy dziećmi i jeszcze nic z tego nie rozumieliśmy. Dopiero po latach..." - przekonywał. Urodzony w Palestynie aktor, który od lat prowadzi życie nomada, wciela się w główną rolę w filmie Tarika Saleha "Chłopiec z niebios". Tytuł trafi 23 czerwca na ekrany polskich kin.

"Jesteś z Polski?" - zagadnął mnie na chwilę przed rozpoczęciem wywiadu Tawfeek Barhom. "Piękny kraj, byłem tam kilka razy. Pierwszy raz dawno temu, gdy uczęszczałem do żydowskiej szkoły z internatem. Pojechaliśmy wtedy do Auschwitz. Byliśmy dziećmi i jeszcze nic z tego nie rozumieliśmy. Dopiero po latach..." - przekonywał. Urodzony w Palestynie aktor, który od lat prowadzi życie nomada, wciela się w główną rolę w filmie Tarika Saleha "Chłopiec z niebios". Tytuł trafi 23 czerwca na ekrany polskich kin.
Tawfeek Barhom na premierze filmu "Chłopiec z niebios" w Cannes (2022) /Laurent KOFFEL/Gamma-Rapho /Getty Images

"Chłopiec z niebios" to utrzymana w konwencji thrillera opowieść o niebezpiecznej relacji religii i władzy, której akcja rozgrywa się w jednym z najważniejszych miejsc dla islamskiego świata. Tarik Saleh otrzymał Złotą Palmę za najlepszy scenariusz na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie film okazał się jedną z większych sensacji. "Chłopiec z niebios" do polskich kin trafi 23 czerwca.

O swoich skomplikowanych losach, graniu Jezusa albo terrorysty i współpracy z Terrence’em Malickiem Tawfeek Barhom opowiada w wywiadzie Kubie Armacie.

Reklama

Kuba Armata: "Chłopiec z niebios" mówi o jednej z najważniejszych instytucji islamskiego świata, jaką jest prestiżowy uniwersytet Al-Azhar w Kairze. Jednak filmu ze względów politycznych nie mogliście kręcić w Egipcie. Jak w tym wszystkim jako Palestyńczyk się odnalazłeś?

Tawfeek Barhom: - Opowiadana historia jest mi bliska w wielu wymiarach, właśnie dlatego, że pochodzę z Palestyny. Doskonale wiem, czym jest piętno outsidera. Podobnie jak mój bohater musiałem szybko dorosnąć. Byłem bardzo młody, kiedy opuściłem rodzinny dom i musiałem zmierzyć się z wieloma wyzwaniami, z którymi większość z nas nie ma na szczęście do czynienia. To sprawia, że szybciej dorastasz. Niełatwo jednak to wszystko wytłumaczyć, także ze względu na specyfikę arabskiego świata, a nawet samego języka. Arabski jest niby ten sam, ale w różnych krajach tak naprawdę sporo się od siebie różni. Jeżdżę czasami do Maroka i nie jestem w stanie zrozumieć mieszkających tam ludzi.

Jak sobie zatem z tym poradziliście?

- Kiedy Tarik do mnie zadzwonił, powiedział, o co chodzi i zaproponował pracę przy filmie, to trochę tak, jakby francuski reżyser skontaktował się z polskim aktorem, żeby zrobić film po francusku. Moim rodzinnym językiem jest palestyński, choć dorastałem, oglądając egipskie filmy. Język wiąże się jednak z nieco innym sposobem patrzenia na życie. Powiedziałem o tym Tarikowi, bo dla mnie kluczowy w tej roli był autentyzm. Doszliśmy jednak do punktu, w którym zacząłem rozumieć, jak mam się w ogóle do tego zabrać.

Wspomniałeś, że szybko opuściłeś rodzinny dom, jest zatem jakieś miejsce, które obecnie mógłbyś tak nazwać?

- Nie mam stałego miejsca zamieszkania, od dziewięciu lat prowadzę życie nomada i bardzo dużo podróżuję. Wiele lat temu opuściłem Izrael. Choć jako palestyński aktor miałem szczęście pracować tam z kilkoma dobrymi reżyserami, zdałem sobie szybko sprawę, że nie ma tam dla mnie miejsca na pełne wyrażanie siebie. Dlatego postanowiłem wyjechać. I od tamtego czasu prowadzę życie na walizkach.

Odpowiada ci to?

- Daje mi to bardzo dużo przyjemności. Choć żałuję, że nie jest to podyktowane innymi, bardziej naturalnymi powodami, a nie prowadzeniem życia uchodźcy. To nie jest łatwe. Bycie Palestyńczykiem, posiadanie izraelskiego paszportu. Chociażby na lotniskach nie jesteśmy z tego powodu zbyt dobrze traktowani. Mimo wszystko staram się jakoś sobie z tym radzić i cieszyć się życiem. To dla mnie w tej chwili jedyny sposób.

"Chłopiec z niebios" jest opowieścią o niebezpiecznym przenikaniu się religii i władzy. Domyślam się, że to temat, który z uwagi na to, o czym wspomniałeś, również osobiście jest ci bliski?

- Dość często powracał w moim życiu. Dorastałem w muzułmańskiej rodzinie, przeniosłem się później do żydowskiej szkoły z internatem. Pewnie dlatego tak bardzo spodobał mi się ten scenariusz. Zadaje szereg pytań o naszą wolną wolę. Zaczynamy się zastanawiać, czy to my mamy wpływ na własne życie, czy ono może porywa nas ze swoim nurtem. Niby rodzimy się z możliwością wyboru, ale już od dziecięcych lat jesteśmy kształtowani. To bardzo uniwersalny problem. Po premierze filmu podchodzili do mnie ludzie i przekonywali, że oni doświadczyli podobnych rzeczy. Mimo że są z zupełnie innego kręgu kulturowego. Ta historia była dla mnie mocno osobista.

Dlaczego?

- Z uwagi na pochodzenie występowałem w wielu filmach portretujących losy Jezusa. Wszyscy chcą, żebym grał Jezusa albo terrorystę. W tym przypadku patrzyłem na to w inny sposób. To także opowieść o chrześcijaństwie. "Chłopiec z niebios" pokazuje różnice związane z konkretną religią, ale finalnie daje też do zrozumienia, że to te same mechanizmy. Instytucje związane z religią czy władzą wszędzie działają tak samo. Niezależnie od tego, czy jest to Egipt, czy Stany Zjednoczone.

Jak w ogóle się stało, że zostałeś aktorem?

- To nie był świadomy wybór, nigdy tego nie planowałem. Zostałem aktorem trochę przez przypadek. Kiedy byłem dzieckiem, chciałem reżyserować. Filmy to była moja ucieczka. Były wszystkim, co miałem. Dzięki nim dowiedziałem się też wiele o świecie. Nie miałem pieniędzy, by pójść do szkoły filmowej, więc przeniosłem się do Tel Awiwu, by poznawać ludzi, branżę od bardziej praktycznej strony. Zaprzyjaźniłem się m.in. z pewnym pisarzem, który co tydzień do mnie dzwonił i za każdym razem długo rozmawialiśmy. Pewnego dnia, mniej więcej po roku od rozpoczęcia tej znajomości, powiedział, że napisał coś na podstawie mojej historii. Zaproponował, żebym się tym zainteresował właśnie od strony aktorskiej, później dostałem rolę w filmie i tak to się zaczęło. Nigdy jednak tego nie planowałem. Nadal zresztą chcę reżyserować. 

Teraz jesteś tego bliżej?

- Myślę, że aktorstwo stanowi też szansę, by wiele się w tej materii nauczyć. Współpracowałem na przykład z Terrence’em Malickiem. Umówiliśmy się, że przychodzę pracować nie wyłącznie jako aktor, ale filmowiec. Myślę, że Malick na początku nie rozumiał, o co mi chodzi. Dopiero kiedy pojawiłem się na planie, widział, że staram się robić wszystko, co tylko możliwe, przydać się w każdej sytuacji. Czasem pozwalał mi wziąć kamerę, pomogłem wyreżyserować kilka mniejszych scen. Wiele się przy nim nauczyłem. Mam nadzieję, że przyda mi się to w przyszłości.

Malick, przynajmniej przez nas dziennikarzy, postrzegany jest jako jeden z najbardziej tajemniczych reżyserów. Nie udziela wywiadów, nigdy nie pojawia się na festiwalach, nie ma jego aktualnych zdjęć.

- Był bardzo otwarty na to, co mówiłem. Początkowo miałem spędzić na planie tylko kilka dni, ale zasugerowałem, że bardzo mi zależy, by być podczas całych zdjęć. Jest jednym z niewielu filmowców, którzy mają odwagę, by nie trzymać się kurczowo scenariusza. Przychodzisz na plan, aby zrealizować daną scenę, a nagle okazuje się, że kręcimy coś zupełnie innego, niż jest w tekście. Malick ma ten luksus, że może eksperymentować, tworzyć na bieżąco. Myślę, że jest jednym z nielicznych, którzy wciąż podchodzą do kina jak odkrywcy. Przychodził też do mnie i pytał, czy chcę coś nakręcić. Braliśmy wtedy kamerę, szliśmy do lasu i eksperymentowaliśmy. To było niesamowite, bo wcale nie musiał tego robić.

Rozmawiałem kiedyś z polską autorką zdjęć Moniką Lenczewską, która pracowała z Malickiem przy reklamie i mówiła o nim w podobnym tonie. Przekonywała, że to jedna z najmilszych osób, jakie spotkała w branży.

- Jest niezwykle uprzejmym człowiekiem. I to dla wszystkich. Pracowaliśmy w bardzo trudnych warunkach, bo praca z nim to nie spacerek po parku. On przesuwa granice, ale czemuś zawsze to służy. Film mówi sam za siebie, nie ma potrzeby wyjaśniania go. Kochasz go lub nienawidzisz - nie ma problemu. Ale żyje swoim życiem. Nie ma sensu narzucać komuś jakiejś interpretacji. To wcale nie jest takie łatwe, bo my uwielbiamy mówić innym, co mają myśleć.

"Chłopiec z niebios" okazał się jednym z większych wydarzeń festiwalu w Cannes przed rokiem. Jakie wrażenie zrobiło to na tobie?

- Zwykle staram się nie oglądać filmów, w których miałem okazję wystąpić. Raz, że nie mam właściwie określonej opinii na temat swojej gry, a dwa - jakiś etap dla mnie po prostu w pewnym momencie się kończy. Nie jestem takim reżyserem, który spędza z danym projektem kilka lat. "Chłopiec z niebios" był jednak pewnego rodzaju wyjątkiem, bo widziałem go dwa razy. Pierwszy, jeszcze w mocno roboczej wersji, bez muzyki i dźwięku. Drugi - podczas uroczystej premiery na canneńskim festiwalu. Publiczność nadaje projektowi pewnego obiektywizmu, bo inaczej cały czas gotowy twór porównujesz ze scenariuszem. Kręcenie filmu przypomina mi halucynację. Starasz się przełożyć coś, co jest w twojej głowie, ale tak naprawdę nie masz pojęcia, co potem zobaczą w tym widzowie. Moment, w którym siadasz pośród publiczności, to ostatni element tworzący film i jest to absolutnie niezwykłe uczucie. Zwłaszcza w Cannes, które nie wybacza błędów. To miejsce, gdzie jeśli komuś coś się nie spodoba, nie będzie miał dla ciebie litości i po prostu cię wygwiżdże lub głośno wybuczy.

Tak jednak nie było w przypadku waszego filmu.

- To prawda, choć samo doświadczenie było mocno stresujące. Zasiadasz w wypełnionej po brzegi, ogromnej, mogącej pomieścić ponad dwa tysiące ludzi sali i nagle zapada kompletna ciemność. Pamiętam, że kiedy tylko zaczęły się napisy końcowe, wielu dziennikarzy natychmiast wyszło. Nie do końca wiedziałem, o co chodzi - a oni po prostu chcieli jak najszybciej podzielić się opinią - i wyobrażałem sobie, że zaraz zobaczę pustą salę. Kiedy zaświeciły się światła, okazało się, że prawie wszyscy zostali na swoich miejscach. Było też jury, ludzie zaczęli klaskać. To było bardzo surrealistyczne przeżycie.

Spotkaliśmy się na festiwalu w Cannes, czyli największym święcie kina. To twój pierwszy raz na Lazurowym Wybrzeżu?

- Nigdy wcześniej tu nie byłem, choć miałem okazję zwiedzić wiele mniejszych festiwali. Musimy zdać sobie sprawę, że żyjemy w czasach, w których byt kina jest zagrożony. Powstaje coraz więcej platform streamingowych, w dodatku produkujących własne rzeczy. Wiele z nich ogłupia ludzi do tego stopnia, że mogą zapomnieć, czym jest prawdziwy, wartościowy film. Cannes to dla mnie miejsce, w którym się mówi: "Chwileczkę, nie tak szybko. Poradzimy sobie z tym i dalej będziemy stawiać na jakość!". Takie miejsce jest bardzo ważne w świecie, gdzie sprzedaje się zdecydowanie zbyt dużo śmieci. Widzieć to wszystko na własne oczy okazało się  dla mnie wyjątkowym doświadczeniem.

Jest w filmie scena, kiedy imam pyta twojego bohatera, czego z tego wszystkiego się nauczył. Adam nie odpowiada. A ty?

- Pamiętam dobrze ten moment, bo jak wspomniałem, to dla mnie niezwykle osobista historia. Odbyłem w swoim życiu podobną podróż jak Adam, w której wychodzi się ze swojej skorupy i rzuca się w wir otaczających cię wydarzeń. Dostajesz do ręki określony zestaw kart i musisz podjąć decyzje, które zaważyć mogą na twojej przyszłości. Kiedy kręciliśmy tę scenę, przymierzaliśmy się do kilku wersji. A to dlatego, że uparłem się, że odpowiem na to pytanie. Próbowałem, ale nagle okazało się, że nie ma słów, które mogłyby wyrazić te emocje. Adam na pewno budzi się do życia, zdaje sobie sprawę, że nie jest już tym samym człowiekiem, co wtedy, gdy opuszczał rodzinną wioskę. Jest też świadomy tego, jak działa społeczeństwo, co z ludźmi robi władza i jak łatwo można jej ulec.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Chłopiec z niebios
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy