Reklama

"Córy szczęścia": WZAJEMNE DOPEŁNIENIE – WYWIAD Z JANEM NOWICKIM

Z Janem Nowickim rozmawia Piotr Litka


- Do tej pory zagrał pan w szesnastu filmach wyreżyserowanych przez Mártę Mészáros. Jak określiłby pan sposób jej pracy na planie filmowym ?


- To jest coś zupełnie szczególnego. Jeśli miałbym jej dziękować, to za to, że pracując ze mną nauczyła mnie pewnej życiowej filozofii. Márta zachowuje w sobie fantastyczny spokój wobec sukcesu i wobec jego braku. To jest niezwykle rzadka umiejętność wśród artystów, a zwłaszcza wśród reżyserów filmowych. Stosunek Márty do tego wszystkiego, co otacza twórcę jest dla mnie fenomenem.

Reklama


- Waszym pierwszym wspólnym filmem było „Dziewięć miesięcy” z roku 1976. Márta Mészáros napisała po latach wspominając wasze spotkanie na planie filmowym, że jest pan „ (...) wrażliwym człowiekiem o dużej fantazji, mającym wiele pomysłów. Ponieważ film opowiadał o pełnym temperamentu mężczyźnie, postępującym według własnych praw, osobowość Nowickiego była bardzo istotna. (...)”.


- Zarówno przy „Dziewięciu miesiącach”, jak i filmach następnych doszliśmy z Mártą do przekonania, że jako aktor mam tworzyć swoje role od początku do końca. Oczywiście, zawsze otrzymywałem wcześniej tekst scenariusza. Ale postaci, które miałem kreować, stawały się kimś zupełnie innym niż w scenariuszu. Na czym to polegało ? Otóż kino robione przez Mártę jest kinem kobiecym, kinem emocji. W jej scenariuszach wiodącą rolę odgrywały zawsze kobiety. Mężczyźni byli zazwyczaj przedstawiani niekorzystnie i na drugim planie. Nie jest to zarzut, tylko stwierdzenie. Uważam, że po to, by wykreować ciekawy portret kobiety, należy pokazać przy niej mężczyznę-partnera. Wówczas pojawiła się konieczność ( przyjemna konieczność, którą bardzo lubię ) pisania sobie ról. A przez to: wpływania w dużym stopniu na to, co się na ekranie mówi. Także na to, co się na tym ekranie dzieje. „Mała Vilma” to ostatnia część filmowych dzienników Márty, będących zapisem losów jej rodziny. Akcja filmu rozgrywa się w Kirgizji, we Frunze w latach trzydziestych. Z całej Europy przyjeżdżały wówczas do tego kraju rodziny, by tworzyć coś w rodzaju elit intelektualnych, których tam wcześniej nie było. Ten dziennik zamyka etap w twórczości Márty, ale też jest kolejnym wspomnieniem jej ojca, którego Stalin kazał rozstrzelać tylko za to, że założył w tym prowincjonalnym miasteczku Akademię Sztuk Pięknych. W „Małej Vilmie” zagrałem niewielką rolę. W scenariuszu ona praktycznie nie istniała, miała bodajże tylko jedną scenę: kilka zdań i jakieś dwie sytuacje. Márta zasugerowała, żebym coś z tym zrobił i już w trakcie kręcenia tego filmu miałem ponownie okazję do napisania, a właściwie rozpisania tych kilku fraz na coś większego. Ta postać to lokalny donosiciel i Márta wychodząc na zdjęcia mówi do mnie: Dobrze by było, gdybyś trochę zmiękczył tę postać. Spotkaj się z dziećmi i napisz coś. W tej scenie rozmawiam z dziećmi, pojawia się arbuz. One mnie pytają skąd jestem i czy to prawda, że ja donoszę. Mówię, że donoszę, ale nie za dużo... I tak powstaje scena. Bardzo tę możliwość sobie cenię, bo jest to twórcze i zawsze nowe. Poszukiwanie właściwej sytuacji, dobrego dialogu i zagranie nawet jednej dobrej sceny w filmie interesuje mnie bardziej niż słabo napisana i z konieczności zagrana główna rola.


- Domyślam się, że podobnie wyglądała wasza współpraca na planie „Cór szczęścia”.


- Kiedy Marta pracuje w Polsce ( a tak było w wypadku tego filmu ) to pomagam jej dobrać współpracowników. Ludzi, których dobrze znam, z którymi wielokrotnie pracowałem i których mogę jej polecić. W „Córach szczęścia” istotny był właściwy wybór aktorów. Mieliśmy dużo szczęścia, jeśli chodzi o role Olgi Drozdowej i Maszy Petraniuk. Pierwsza jest aktorką czołowego moskiewskiego teatru „Sowriemiennik”, druga: została odkryta w Krakowie w zespole Teatru Zwierciadło. I po raz pierwszy ( fenomenalnie jak na aktorkę niezawodową ) zagrała w filmie. Właściwy wybór obsady uzależniony jest od doświadczenia. Niech pan zwróci uwagę, że doświadczenie aktora zawodowego jest nieporównywalnie większe niż doświadczenie reżysera filmowego. Niech to nie zabrzmi nieskromnie, ale mówię przede wszystkim o warsztacie. My, aktorzy, gramy setki ról w radio, na estradzie, w telewizji i w filmie. Mogę powiedzieć, że nasze doświadczenia ( reżyserskie Marty i moje: aktorskie ) wzajemnie się dopełniają. Poza tym jest jeszcze coś, co mnie w Márcie fascynuje. Ona odnajduje się w naszych wilczych czasach. Znajduje pieniądze na kolejne projekty. Nie ulega presji sezonowych mód czy ambicji producentów. Realizuje scenariusze, które rzeczywiście są dla niej ważne i osobiste.


- Jest w „Córach szczęścia” jeden wątek, który pojawił się w polskim kinie współczesnym po raz pierwszy: jest nim prostytucja przyjeżdżających do naszego kraju Rosjanek. Zjawisko opisywane do tej pory w filmach dokumentalnych, reportażach radiowych i prasie.


- To tylko zewnętrzna strona tej opowieści. Marta pokazuje przecież w „Córach szczęścia” również dylemat moralny. Próbuje też opisać współczesną Rosję, z jej kontrastami, biedą i ciągłym marzeniem o szczęściu. W filmie Márty pokazana jest fascynacja prostytucją. Ale jest to fascynacja podszyta udręką i – co kino znakomicie pokazuje – świadomością mechanicznej powtarzalności aktu miłosnego odartego z emocji. Tę ciągłą zmianę nastrojów, popadania ze skrajności w skrajność, wahania między grzechem a modlitwą znakomicie wygrała Olga Drozdowa i stworzyła w tym filmie kreację. Postać Roberta, którą zagrałem w „Córach szczęścia” ma wiele wspólnego z naszą rzeczywistością. To przecież człowiek, w którego ciemne interesy nie chce nam się wierzyć. To trochę domorosły filozof i gentelmen przykładający dużą wagę do form towarzyskich.


- Ale postać Roberta ma także wyraźne konotacje literackie. To Dostojewski i współczesne odbicie diabolicznego księcia Wałkowskiego ze „Skrzywdzonych i poniżonych”. Może nawet trochę Stawrogina z „Biesów”, którego kreował pan w teatrze u Andrzeja Wajdy.


- Pamiętam, że rozmawiałem z jednym z członków jury tegorocznego Festiwalu w Gdyni, który przyznał mi się, że film Márty mu się nie podoba. Kiedy go spytałem: dlaczego, odpowiedział: „Znowu Rosja i znowu Dostojewski”. Wiadomo przecież, że Rosja to przede wszystkim Puszkin, Tołstoj, Dostojewski i Czechow. A Dostojewski w największym stopniu. I właściwie od ponad stu lat niewiele się zmieniło. Pomysł Márty, by Robert cytował Dostojewskiego był już w scenariuszu. Staraliśmy się jednak, by cytaty nie przesłoniły gry, której widz jest świadkiem. A ten pojedynek psychologiczny rozgrywa się między kobietą a mężczyzną. Postać Roberta to typ nowobogackiego człowieka znikąd. Wielu z nich pojawia się dziś nagle, nie wiadomo do końca skąd i dlaczego. Trzymają pewien fason, mają czasami styl. W filmie Márty przemycone są aluzje co do przeszłości Roberta. Możemy się tylko domyślać, że kiedyś robił jakieś interesy w Rosji. Ale nic więcej. Jego tajemnica do końca pozostaje niewyjaśniona.


- W pańskiej kreacji Robert jest ‘’alfonsem wyższego rzędu’’. Elegancki, cytujący klasyków esteta, który zakochuje się w córce głównej bohaterki.


- Ta relacja nie jest grzeszna ani agresywna. Nie ma w niej elementów znanych chociażby z „Lolity” Nabokova. To jest zachwyt dojrzałego mężczyzny młodszą od siebie kobietą. Jest w tym filmie scena, kiedy Robert razem z Maszą siedzą obok siebie w teatrze podczas przedstawienia „Eugeniusza Oniegina” Czajkowskiego. I ona patrzy na niego nie oczyma dziewczyny, ale dojrzałej kobiety. Masza Petraniuk, która grała córkę Nataszy, była odkryciem Márty. Jest w tym filmie ładunek osobistych emocji, który nie uległ zatarciu po zmontowaniu filmu. I to jest najważniejsze.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Córy szczęścia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy