Reklama

Nie jestem malowana lala

Zapadające w pamięć epizody to specjalność Lecha Dyblika, aktora, który wystąpił w nowym filmie Wojciecha Smarzowskiego "Pod Mocnym Aniołem". Artysta, którego wielu zna z twarzy, ale nie z nazwiska, opowiada o swojej karierze i niebanalnym życiu.

Kim jest bohater, którego zagrał pan w "Pod Mocnym Aniołem"?

Lech Dyblik: - Mój bohater to Przodownik. Zwykły robotnik z Huty im. Lenina. Alkoholik.

Jak zagrać pijanego?

- Oczekiwania reżysera były niezwykle subtelne. Po raz kolejny przekonałem się, że u Smarzowskiego nie ma łatwych scen. Nawet nakręcenie sceny, w której budzę się w hotelu robotniczym i szukam flaszki, zajęło chwilę. Jako aktor czułem się przy Wojtku bezpiecznie. Wynika to choćby z faktu, że robi filmy z kolegami. Nawet, jeśli ktoś gra u niego po raz pierwszy, później staje się jego kumplem.

Reklama

To już kolejny film Smarzowskiego, w którym pan zagrał. Czy współpraca z tym reżyserem pomogła panu w karierze?

- Tak, ale nie podchodzę do tego w ten sposób. Momenty, kiedy pracujemy z Wojtkiem są dla mnie rodzajem święta.

Jest pan pogodzony z tym, że Dyblikowi daje się małe, wyraziste role?

- W pytaniu wyczuwam, że jest w tym coś niedobrego. Sam natomiast uważam tę sytuację za doskonałą. Bardzo lubię, gdy moja pycha mnie rani.

Marian Dziędziel też długo grał role mniej widoczne, aż w końcu zachwycił wszystkich główną rolą w "Weselu"? Czeka pan na takie duże, aktorskie zadanie?

- Nauczyłem się, że muszę porzucić planowanie. Życie i tak toczy się swoimi torami, dużo ciekawiej, niż mógłbym to sam zaplanować. Planowanie to puste kalorie. Życie jest nieprzewidywalne.

Jakie zaskoczenia pana spotkały?

- W pewnym momencie wymyśliłem coś, co mogło wydawać się idiotyzmem. Postanowiłem zostać piosenkarzem. Mało tego, piosenkarzem radzieckim. Nie znałem rosyjskiego, nie śpiewałem, nie grałem na gitarze. W szkole teatralnej z piosenki miałem słabiutkie oceny. Parę lat się przygotowywałem. Uczyłem się grać na gitarze, uczyłem się rosyjskiego. I teraz gram dużo koncertów w Polsce i Odessie.

Czuje się pan częścią show biznesu?

- Nie, bo moje życie toczy się szczęśliwie poza Warszawą. Nie uczestniczę w tym całym zgiełku. Spotykam się z ludźmi w małych miejscowościach. Tam jest prawdziwe życie, a nie w stolicy w świetle kamer.

Kiedyś podchodził pan do życia inaczej?

- Długo mieszkałem w Warszawie i znali mnie w każdym lokalu nocnym. To na szczęście przeszłość. Od dwudziestu kilku lat jestem niepijącym alkoholikiem. Ponieważ sam nadużywałem alkoholu, historia opowiedziana w "Aniele" jest mi szczególnie bliska. Niektóre ze scen z mojego życia, jak ulał pasowałyby do filmu. Pamiętam, jak w Warszawie w latach 80. jechałem po alkoholu z kolegami tramwajem. Głośno się zachowywaliśmy i pewna starsza pani powiedziała ze złością: "Żyjecie jak chwasty!".

Miała rację?

- Absolutną!

Co było punktem przełomowym, który sprawił, że postanowił pan zmienić swoje życie?

- Klasyka - myśl o samobójstwie.

Jak pan został alkoholikiem?

- Ta choroba nie bierze się znikąd. Myślę, że być może ma swój początek w domu rodzinnym. Domu mojego ojca. Picie jest elementem naszej kultury.

Czy dzieci widziały pana pijanego?

- Nie widziały, bo urodziły się później. Ale nawet wtedy, gdy jako aktor próbowałem zrobić karierę w Warszawie i gdy piłem z kumplami po nocach, czułem, że nie należę do takiego rozrywkowego świata.

I już pan wie, jaki jest pana świat?

- To moi koledzy ze szkoły, sąsiedzi z domu na wsi, ludzie z którymi spotykam się w domach kultury i bibliotekach w małych miasteczkach. Z nimi czuję się dobrze, bezpiecznie i mam o czym pogadać. Stoję z boku, ale na chleb i tak zarobię. Nie mam dużych wymagań. Mam kilka obowiązków: dzieci wykształcić, faktury popłacić i normalnie żyć.

Jakie ma pan wspomnienia z dzieciństwa?

- Mama uczyła języka polskiego w Złocieńcu, gdzie dorastałem. Czytać nauczyłem się w wieku pięciu lat. Jako sześciolatek przeczytałem wszystkie książki w domu na temat obozów koncentracyjnych. Zrobiłem to w tajemnicy przed rodzicami, bo byli temu przeciwni. Mama dawała mi tłustą kartoflankę. Nie chciałem jej jeść, ale nie mogłem odejść od stołu. Musiałem sobie jakoś radzić. Brałem łyżkę zupy i wyobrażałem sobie, ile to by było warte na Majdanku. I tak wspomagając się literaturą obozową, jadłem obiad. Siła wyobraźni - w aktorstwie taka umiejętność jest niezbędna.

To ważniejsze od aparycji?

- Oczywiście.

A jakie ma pan podejście do swojego wyglądu. Gdy był pan młodszy, czy zdarzyło się panu patrzeć w lustro i narzekać, że nie jest Robertem Redfordem?

- Nie jestem malowana lala. Ale kiedyś bardzo lubiłem oglądać siebie w telewizji. Byłem skupiony na sobie. Z niepokojem patrzyłem na zegarek, kiedy odleci mój samolot do Los Angeles. Miałem taki jakiś przymus bycia kimś szczególnym. Może dlatego, że w młodości byłem gwiazdą. W podstawówce wygrałem konkurs wiedzy o Leninie, w szkole średniej byłem koszykarzem. Myślałem, że los świata zależy ode mnie.

Co pana denerwuje?

- Gdziekolwiek bym nie poszedł, wszyscy mnie pytają, czy zbieram punkty. Jestem dorosły gość, a traktują mnie jak przedszkolaka i pytają o jakieś punkciki. Namawiają mnie, żebym zaczął zbierać, bo za rok dostanę patelnię. Teraz już podchodzę do tego spokojnie, bo zrozumiałem, że ci wszyscy sprzedawcy są w pracy i im za to płacą.

Czy oprócz aktorstwa i śpiewania ma pan jeszcze jakieś inne pasje?

- Pochłonął mnie remont chałupy w Beskidzie Niskim. Mam nadzieję przenieść się tam na stałe. Ten dom dużo dla mnie znaczy, bo bardzo porządkuje mi życie. Trzeba przynieść wodę ze studni, napalić w piecu, przygotować drewno. Kiedy kupiłem ten dom dwanaście lat temu, był w opłakanym stanie, ale urzekł mnie piękny widok, który się z niego roztacza. Okazało się, że ta chałupa, podobnie jak rosyjska piosenka, stała się treścią mojego życia.

Lech Dyblik (ur. 1956) - aktor filmowy i telewizyjny. Absolwent PWST w Krakowie. Grał epizody w takich filmach jak np. "Kroll", "Kiler", "Pan Tadeusz", "Wesele" czy "Drogówka". Wielbiciele seriali mogą go oglądać w "Świecie według Kiepskich". Pochodzi ze Złocieńca w woj. zachodniopomorskim. Mieszka w Łodzi. Jest żonaty, ma trzy córki. w 2011 roku udało mi się wydać płytę "Bandycka dusza" z odeskimi pieśniami więziennymi, zaś w 2012 "Dwa brzegi", album poświęcony rosyjskim utworom wojennym.

Rozmawiali Andrzej Grabarczuk i Tomasz Barański (PAP Life)

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Lech Dyblik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy