Plus Camerimage 2010
Reklama

Błagałem o "Mrocznego rycerza"!

Joel Schumacher? To prawda, są w Hollywood bardziej rozpoznawalne nazwiska. Amerykański reżyser w ciągu swojej trwającej 30 lat kariery zdołał nakręcić jednak aż 25 filmów. To one są jego wizytówką. Tym, którzy słyszą o nim po raz pierwszy, z pewnością więcej powiedzą tytuły: "Upadek" (1993) z Michaelem Douglasem, "Klient" (1994) z Susan Sarandon, "Batman Forever" (1995), "Upiór w operze" (2004).

Nigdy nie zdobył Oscara, tylko raz jego film walczył o Złotą Palmę w Cannes ("Upadek"). Ma za to na koncie nominację do Złotej Maliny za najgorszą reżyserię ("Batman i Robin").

Joel Schumacher może nie jest największym artystą Hollywood, ale jest typem świetnego rzemieślnika, który nie boi się trudnych i kontrowersyjnych tematów. Kiedy Sony Pictures zaoferowało mu reżyserię filmu "8 milimetrów" (jedyny raz, kiedy walczył o Złotego Niedźwiedzia na Berlinale) według scenariusza Andrew Kevina Walkera ("Siedem"), był według wytwórni jedynym reżyserem, który nie przestraszy się kontrowersyjnego tematu.

Reklama

- Wiedziałem, że w tamtym czasie to będzie szok. Ale dzisiaj nikogo już on nie bulwersuje, prawda? - podsumowuje dzisiaj twórca "8 milimetrów".

Rozmowę z Joelem Schumacherem - laureatem specjalnej nagrody dla reżysera podczas 18. edycji festiwalu Plus Camerimage - rozpocząłem od panieńskiego nazwiska jego matki. - Czy wie pan, że Kantor to polskie nazwisko? Ma też swoje znaczenie. - Piosenkarz? - zapytał niepewnie amerykański reżyser.

Joel Schumacher: - Moja matka była szwedzką Żydówką, ale poślubiła protestanta z Tennessee, który pochodził z Holandii. Nie była bardzo religijną osobą. Wiem oczywiście, że "schumacher" to ktoś, kto robi buty, "kantor" zaś to ten, co intonuje pieśni w synagodze.

INTERIA.PL: Szwecja, Holandia... Jest pan pewien, że w pana żyłach nie płynie polska krew?

- To interesujące, o co pan pyta. Moi rodzice umarli, kiedy byłem jeszcze mały. Nie wiem więc zbyt wiele na temat moich korzeni. Ponadto nie mieliśmy zbyt dużej rodziny. Muszę się więc wreszcie dowiedzieć, skąd pochodzę. Wiem, że wielu ludzi emigrowało z tych terenów do Skandynawii: to może być Polska, to może być Rosja...

Kantor to na pewno nie jest szwedzkie nazwisko.

- Zdecydowanie. Wiem, że wiele osób z powodu religijnych prześladowań wyjechało do Skandynawii, ponieważ był to neutralny kraj. Muszę się tym wreszcie zająć. Pracuję odkąd skończyłem 9 lat, nie miałem czasu na takie rzeczy.

Po tym biograficznym wstępie chciałem zapytać pana o film "Upadek" - jedyny pański obraz, który prezentowany jest na festiwalu Plus Camerimage. Czy to pański pomysł, żeby wybrać właśnie ten film do projekcji, a jeśli tak, jaki był powód? Współpraca z polskim operatorem Andrzejem Bartkowiakiem?

- Myślałem specjalnie o tym festiwalu. Wie pan, Andrzej Bartkowiak, właśnie skończyłem z nim nowy film w Luizjanie [chodzi o "Trespass" z Nicole Kidman i Nicolasem Cagem], ale to co zrobił przy "Upadku" było niezwykłe. Myślę, że to dla niego miła chwila, zwłaszcza że jest ważną osobą dla tego festiwalu. To przecież impreza poświęcona operatorom.

- "Upadek" jest również filmem, który wywołał wielkie poruszenie na całym świecie, ponieważ był niezwykle kontrowersyjny.

Zobacz zwiastun filmu "Upadek":


To nie jedyny pana film, który uchodzi za kontrowersyjny.

- Wiem, chciałbym żeby wszystkie takie były. Nie ma nic lepszego od wywołania małej kontrowersji. Myślę, że zawsze otaczała mnie aura kontrowersji.

Ze zdumieniem odnotowałem, że w ciągu ostatniej dekady był tylko jeden operator, z którym zrobił pan dwa filmy [Matthew Libatique]. Przy każdym z filmów pracuje pan z innym operatorem.

- To dlatego, że kręcę tak różne filmy. Zdarza się też tak, że operator, z którym już pracowałem, jest niedostępny, kiedy szykuję się do nowego filmu. Nakręciłem "Bad Company" w Pradze z Dariuszem Wolskim. Bardzo chciałbym móc ponownie z nim pracować, ale on przepadł na lata na Karaibach [Wolski odpowiada za zdjęcia do wszystkich filmów serii "Piraci z Karaibów"]. Andrzej Bartkowiak został z kolei reżyserem [od 2000 roku zrealizował aż 6 filmów]. Kiedy stajesz się reżyserem, ciężko wrócić do tego, co robiłeś wcześniej.

[w tym momencie na sofie tuż obok naszego stolika przycupnął mężczyzna z otwartym laptopem, nerwowo zerkając w naszą stronę, Schumacher spojrzał na niego wymownie, a kiedy tamten przepraszająco wycofał się na dalsze siedzenie, amerykański reżyser powiedział: - Nic się nie stało... Nie chciałbyś przecież, żebyśmy czytali twoje mejle, prawda? Myśleliśmy, że chociaż pooglądamy jakieś porno"].

- Każdy mój film jest więc w pewnym stopniu inny. Dlatego często pracuję z nowymi ludźmi. Niektórzy robią inaczej. Kiedy zaczynałem jako kostiumolog u Woody'ego Allena... On nie pracował z nikim innym, tylko na okrągło Diane Keaton. Inni członkowie ekipy też się powtarzali, to był taki zgrany zespół. Ja patrzę na to inaczej.

No właśnie, lista aktorów, z którymi pan współpracował w trakcie swojej kariery, jest w związku z tym niezwykle imponująca. Czy praca z którąś z tych gwiazd pozostawiła na panu największe wrażenie?

- Zrobiłem 25 filmów, siedzielibyśmy tutaj miesiącami.

Z niektórymi spotykał się pan jednak na planie kilkukrotnie.

- Zrobiłem pięć filmów z Kieferem Sutherlandem, trzy razy pracowałem z Colinem Farrellem, dwukrotnie kręciłem film z Julią Roberts. Jest wielu aktorów, z którymi już pracowałem i chciałbym to zrobić jeszcze raz, ale po prostu nie mam dla nich ról. Susan Sarandon, zrobiłem z nią film "Klient". Bardzo chciałbym móc nakręcić z nią kolejny film, ale niestety nie miałem dla niej żadnej roli.

Nie jest tak, że wytwórnia narzuca odtwórców głównych ról?

- Oczywiście, że wytwórnie chcą mieć tych, którzy aktualnie znajdują się na szczycie. Ale często jest też tak, że robisz z kimś film, dla kogo jest to dopiero początek aktorskiej kariery. Dopiero zaczyna, dopiero za jakiś czas będzie naprawdę sławny. Kiedy chcesz z nim pracować ponownie, okazuje się, że jest już zbyt znany i zbyt zajęty, by przyjąć twoją ponowną propozycję.

Chodzi między innymi o Colina Farrella?

- Zrobiłem z nim trzy filmy. Myślę, że wyszło mu to na dobre.

Chciałem wrócić do pana filmu "8 milimetrów" z 1999 roku. Powiedział pan, że nakręcił ten film, ponieważ był jedynym, który "nie bał się ruszyć" tego tematu. Co miał pan na myśli?

- Och, nie, takie rzeczy wygadują ci ludzie z wytwórni filmowych. Kiedy Sony Pictures zwróciło się do mnie z propozycją reżyserii, powiedzieli: "Dajemy ci ten film, bo wiemy, że nie będziesz się go bał". Przeczytałem scenariusz i powiedziałem: "Nie ma czego się bać". To był tekst autorstwa Andrew Kevina Walkera, tego samego, który napisał "Siedem". Wiedziałem, że w tamtym czasie to będzie szok. Ale dzisiaj nikogo już on nie bulwersuje, prawda? Kiedy ludzie zaczynają wyjeżdżać z tą swoją moralnością, mam ochotę powiedzieć im, żeby dali mi spokój. Same bzdury!

Zobacz zwiastun filmu "8 milimetrów":


Zdarzało się panu kiedyś odrzucić propozycję reżyserii jakiegoś filmu?

- Jasne, ale nie z powodu jego kontrowersyjności. Zdarzało się, że czytałem świetny scenariusz, ale rezygnowałem, bo po prostu nie pasowałem do tego projektu jako reżyser. To trudne zrezygnować z czegoś naprawdę dobrego. Tak samo trudne jak to, że uzmysławiasz sobie, że nie jesteś właściwym reżyserem.

O jakich scenariuszach pan mówi?

- Mam wrażenie, że niektóre z naprawdę świetnych scenariuszy są dla mnie zbyt mroczne. Nie widzę w nich sensu. Tylko brzydota, i brzydota, i brzydota... Kiedy decydujesz się na opowiedzenie komuś historii, która trwa 2 godziny, a jedynym uczuciem, które towarzyszy widzowi po opuszczeniu sali kinowej jest chęć rzucenia się pod samochód, coś jest nie tak. Nie chodzi o happy end, ale zachowanie głębszego sensu.

Pan przecież kręcił takie filmy.

- Bo ja lubię takie filmy. Lubię tragedię, lubię ironię. Ale uważam, że jest ich coraz mniej w Ameryce. Przeważa dążenie do tego, żeby sprawić, aby publiczność czuła się dobrze...

Nawiązując do tego, co pan powiedział o mrocznej stronie kina, ciekawi mnie pana opinia na temat roboty, którą Christopher Nolan wykonał przy odświeżeniu postaci Batmana.

- Uwielbiam te filmy, są wspaniałe. Sam chciałbym zrobić "Mrocznego rycerza". Błagałem Warner Bros, żeby dali mi go nakręcić. Po "Batman. Początek" było sporo skarg, rodzice narzekali, że ich dzieci bały się w kinie.

- Kiedy kręciłem "Batman Forever" [1995] miałem określone zadanie: przywrócić życie tej serii i zarobić dużo pieniędzy. Myślę, że spisałem się na medal. "Batman i Robin" [1997] robiony był już wyłącznie po to, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy. To nie jest mój najlepszy film, ale wyniosłem z realizacji "Batmana i Robina" jedną bardzo pożyteczną lekcję.

...?

- Jeśli udało ci się z jednym filmem serii, natychmiast odejdź!

Zobacz zwiastun filmu "Batman i Robin":


Nie wiem, czy pan wie, ale pańskie dwa ostatnie filmy ukazały się w Polsce prosto na DVD, z pominięciem dystrybucji kinowej.

- To nie były filmy z dużym budżetem. Ludzie, którzy je wyprodukowali, tak naprawdę nie mieli pieniędzy, żeby je potem sprzedać kinom. A tu przecież chodzi o pieniądze. "Telefon" [2002] nie był dużym filmem, ale proszę sobie wyobrazić, że koszt jego promocji był 10-krotnie wyższy od tego, co trzeba było wydać przy premierze "Gwiezdnych wojen"! Nie przeszkadza mi więc szczególnie fakt, że te filmy wychodzą na DVD. W końcu i tak wszystkie trafiają na sklepowe półki.

- Chociaż nie, wkurzyło mnie ostatnio to, co zrobiono z moim ostatnim filmem "Twelve", który miał premierę na festiwalu w Sundance. Okazało się, że dystrybutor, który zakupił prawa do tego filmu w Stanach Zjednoczonych, nie ma pieniędzy na wprowadzenie go do kin. Najbardziej żal mi było młodych aktorów, dla których był to często pierwszy występ przed kamerą, a którzy stworzyli naprawdę świetne kreacje i nikt ich nie będzie mógł zobaczyć na dużym ekranie. Ale to często spotyka moje filmy. "Tigerland" [2000] także nie miał kinowej dystrybucji. Był wyświetlany tylko w jednym kinie. Wypłynął dopiero na DVD i wtedy zwrócił uwagę krytyki.

Chciałem poruszyć na koniec kontekst seksualny pańskich filmów. W związku z tym, że jest pan zadeklarowanym gejem, interesuje mnie, czy nigdy nie czuł pan potrzeby włączenia się w nurt queer cinema, które swój rozkwit przeżywało w momencie, kiedy zaczynał pan reżyserską przygodę z kinem.

- Ależ wszystkie moje filmy aż kipią od seksu! Chodzi o to, abym opowiadał na ekranie swoje własne historie? Uważam, że to jest wybitnie mało interesujące. Nie mam też poczucia, jak wielu innych reżyserów, że muszę o coś walczyć. Nikt mnie nie bił, nie byłem szykanowany w szkole, nigdy nie byłem dyskryminowany. Miałem przyjemne życie.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Joel Schumacher | one | Plus Camerimage | Camerimage | DVD | Hollywood | upiór w operze | upadek | batman | filmy | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy