Reklama

Zszargać się

- To nie jest człowiek z natury zły, ale mężczyzna nieszczęśliwie zakochany i w imię tej miłości robiący straszne rzeczy - mówi Maciej Stuhr o swojej nowej roli. W filmie Marcina Krzyształowicza "Obława" artysta wcielił się w Henryka Kondolewicza.

Na początku kariery Maciej Stuhr pojawiał się głównie w komediach, na co ogromny wpływ miała jego kabaretowa przeszłość (podczas studiów założył Kabaret Po Żarcie). Młody aktor zagrał w takich kinowych obrazach, jak "Fuks", "Chłopaki nie płaczą" oraz "Poranek kojota". Ostatnio coraz częściej próbuje jednak swoich sił w rolach dramatycznych.

Goszcząca obecnie na ekranach naszych kin "Obława", to właśnie kolejna próba aktora zerwania z dotychczasowym ekranowym wizerunkiem. To również pierwszy przypadek, gdy artysta gra czarny charakter.

Reklama

W filmie Marcina Krzyształowicza Stuhr (który dla roli przytył 8 kilogramów) wciela się w konfidenta gestapo, którego ma zlikwidować główny bohater grany przez Marcina Dorocińskiego. Obok wspomnianych artystów w tym wojennym thrillerze zobaczymy również Sonię Bohosiewcz (wciela się w filmową żonę Stuhra, Hannę) i Weronikę Rosati (w roli sanitariuszki "Pestki").

Krystian Zając: Reżyser "Obławy", Marcin Krzyształowicz, w jednym z wywiadów przyznał, że w końcu ktoś dał panu możliwość zagrania wbrew swojemu dotychczasowemu wizerunkowi "złotego chłopca":

Maciej Stuhr: - To prawda. Przez całe lata, w zasadzie od mojego debiutu - wstyd się przyznać, ale to było ponad dwadzieścia lat temu, kiedy pierwszy raz stanąłem przed kamerą - większość moich bohaterów służyła dobrej sprawie. To ja byłem tym chłopcem, którego trzeba było polubić, żeby wejść w film. Marcin Krzyształowicz dał mi szansę, żeby wydobyć z siebie coś, co spowoduje, że ludzie uwierzą, iż ten facet, nawet jak ma dobre przesłanki, to robi rzeczy, za które musimy go potępić. Nie ma innej możliwości.

- To była rola, na którą czekałem przez kilkanaście lat. Nie znaczy to, że mam coś przeciwko tym dobrym chłopcom, których dotąd grywałem, ale jednocześnie wiedziałem, że jest we mnie coś, co jeszcze chcę widzom pokazać. Udowodnić, że moje życie nie jest tak świetliste, jak postaci, które gram. Zaprezentować tkwiącą we mnie 'smugę cienia', podzielić się nią z widownią. Bo wydaje mi się, że to jest czasami bardziej interesujące od tych wszystkich filmów, w których uśmiecham się na ekranie. Ta rola, to spełnione marzenie o tym, żeby się trochę zszargać.

- Z drugiej strony, w tej postaci, którą musimy potępić z punktu widzenia historii, szukałem pewnych racji. To nie jest człowiek z natury zły, ale mężczyzna nieszczęśliwie zakochany i w imię tej miłości robiący straszne rzeczy - a to jest spora różnica. W tym złu, które zawsze jest w wojnie, a ten film traktuje, co by nie mówić głównie o niej, szukałem odpowiedzi, a przynajmniej starałem się stawiać pytania, skąd bierze się ono w człowieku bo przecież nie urodził się po prostu zły - to by było zbyt proste.

Konfident, dorobkiewicz, uwikłany, mający słabości - taki jest pański bohater w "Obławie". Mimo wszystko, oglądając pana na ekranie, nie można pozbyć się wrażenia, że ze wszystkich sił stara się pan go wybronić, "uczłowieczyć".

- W momencie kiedy widzimy zło, które bierze się z przesłanek dobra, rodzi się tragizm. Jeżeli gramy zło, które rodzi się ze zła, to wtedy mamy do czynienia z horrorem, w którym niewiele nas interesuje, bo od razu wiemy komu kibicować. Natomiast jeżeli chcemy się nad czymkolwiek zastanowić, przede wszystkim nad sobą - warto stawiać sobie pytania. Takie jak np: 'Może w trakcie wojny, gdyby nie było innego wyjścia, gdybym chciał ratować swoją żonę, zapewnić jej wszystko, co najlepsze, też robiłbym straszne rzeczy?'. Tylko wówczas stajemy się ludźmi na ekranie. Tylko wtedy mamy również szansę dowiedzieć się czegoś o sobie. I to dzisiaj, po ponad 60 latach od zakończenia wojny. Uważam też, że nawet najczarniejszy charakter trzeba bronić, bo tylko wówczas możemy coś o nas samych zrozumieć.

Jednocześnie Kondolewicz jawi się jako najtragiczniejszy bohater tej opowieści...

- Jeżeli człowiek jest pozbawiony miłości, jeżeli ją traci, nawet z własnej winy, staje się pusty. Walka o tę miłość staje się wówczas jego ostatnią szansą. Bo czyż nie jest tak, że gdy kocham kobietę, tę samą od wielu lat, i nasz związek zaczyna się psuć, staję w obliczu zagrożenia, że całe moje życie było bez sensu? Walczę więc o to życie, walczę z całych sił. I nawet jestem w stanie zrobić coś potępionego przez resztę społeczności w imię tej miłości.

- Czasem okazuje się, że jest już za późno, tak jest w przypadku Kondolewicza, który przegapił swoją szansę kilka lat wcześniej, a wszystko co teraz zrobi, powoduje, że jest jeszcze gorzej. I tak właśnie zaczyna się nasza niewesoła historia. Ale mam wrażenie, mimo wszystko, atrakcyjnie opowiedziana i służąca dobremu kinu, które ogląda się - to moje odczucia po pierwszych projekcjach na festiwalach w Gdyni i Montrealu - jednym tchem. Tak jak się czytało scenariusz.

Dotąd w polskim kinie wojennym dominowali bohaterowie jednoznaczni - biali lub czarni, dobrzy lub źli, uwznioślani lub potępiani. "Obława" stara się zerwać z tym prostym podziałem.

- Mam wrażenie, że po 60 latach od zakończenia II wojny światowej dojrzeliśmy wreszcie do momentu, w którym możemy coś o tej tragedii zrozumieć dla siebie. Ja pochodzę z pokolenia, które w dzieciństwie było karmione tysiącem filmów wojennych: radzieckich, polskich, czechosłowackich, które zawsze pokazywały złego Niemca i dobrą 'prawą stronę'. To była propaganda, która musiała objąć zasięgiem 'swoje' dzieci, żeby je odpowiednio ukształtować. Teraz te dzieci dorosły i zaczynają rozumieć, że ta wojna nie polegała tylko na tym, że byli dobrzy Polacy i źli Niemcy.

- Jak zaczynamy się wczytywać w prawdziwe losy II wojny światowej, przekonujemy się, że to cholerstwo, ten największy kataklizm ludzkości, musiał zbrukać każdego. Co prawda były takie jednostki jak Jan Nowak Jeziorański i Władysław Bartoszewski, którzy przeszli przez wojnę świetliście, ale ponad 90 procent ludzi musiało się w tym szambie w ten czy inny sposób unurzać. I jeżeli jeszcze raz zostaniemy wplątani w coś takiego, to być może z nas również wyjdą tak straszne rzeczy, których obecnie nawet nie podejrzewamy i których nigdy byśmy o sobie nie pomyśleli. To jest dla nas największa lekcja.

Niebawem zobaczymy pana również w "Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego, którego scenariusz opiera się na książce "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa, opisującej pogrom w Jedwabnem. Reżyser słynnych "Psów" na jej podstawie stworzył fikcyjną historię dwóch braci, którzy odkrywają prawdę o tym, co niegdyś wydarzyło się w ich wsi. Czyżby polskie kino dorosło w końcu, żeby realistycznie i zgodnie z prawdą opowiadać o II wojnie światowej?

- To nie jest kwestia polskiego kina, myślę, że to jest kwestia pokolenia. Bo jak weźmiemy sobie książkę Jonathana Littella 'Łaskawe', która opowiada o II wojnie światowej z punktu widzenia SS-mana i próbuje znajdować w jego postawie pewne racje - to znaczy, że ten człowiek miał świadomość wszystkiego, co się działo, ale jednocześnie w coś wierzył - to jest to coś, co nie mogło powstać 20 lat temu. Wtedy to było niemożliwe. Teraz to jest możliwe, bo nasi dziadkowie, którzy brali w II wojnie udział, niestety powoli umierają. Nasi rodzice, którzy się urodzili w czasie lub tuż po wojnie byli objęci traumą. Natomiast my, ich dzieci i wnukowie, tylko pośrednio w tym uczestniczyliśmy, ale jednocześnie nie minęło jeszcze aż tyle czasu, żebyśmy mogli o tym zapomnieć.

Przeczytaj recenzję "Obławy" na stronach INTERIA.PL!

- I dzięki temu możemy się teraz zastanawiać nad tym, czy byli jedynie źli Niemcy i dobrzy Polacy? Czy też my, jako naród, również uczestniczyliśmy w czymś strasznym? I w przypadku filmu 'Pokłosie' Władka Pasikowskiego mamy do czynienia właśnie z tym tematem. Oczywiście Polacy robili wspaniałe rzeczy w czasie wojny: ratowali Żydów, rzucali się z szablami na czołgi, walczyli o godność i egzystencję narodu, dzięki której dzisiaj jesteśmy tym kim jesteśmy... Ale również: mordowali Żydów, wykonywali wyroki śmierci, nie mając do końca pewności, czy one są słuszne, denuncjowali swój oddział, by ratować członków swoich rodzin, byli gotowi na wszystko, byle tylko zarobić na chleb, którym można było wykarmić swoje dzieci...

- To nie są proste wybory. To nie my ich mamy teraz osądzić. Na szczęście dzisiaj możemy się nareszcie wspiąć na poziom, na którym możemy rozmawiać o faktach. A nie kogoś potępiać czy gloryfikować, nie stawiać komuś pomniki, czy wsadzać go do więzienia. To pozwala nam dowiedzieć się czegoś o sobie na przyszłość.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy