Wojtek Smarzowski: Aby pamiętać. Nie, żeby się mścić

Wojtek Smarzowski na Festiwalu Filmowym w Gdyni /Mateusz Ochocki / KFP /Reporter

- Ten film jest zrobiony po to, aby pamiętać, nie po to, żeby się mścić - Wojtek Smarzowski w rozmowie z Tomaszem Bielenia wyjaśnia, po co nakręcił "Wołyń".

W napisach końcowych "Wołynia" znajduje się informacja, że pana film jest inspirowany zbiorem opowiadań Stanisława Srokowskiego "Nienawiść". Jak pan na nie trafił?

Wojtek Smarzowski: - Przygotowania do "Wołynia" rozpocząłem od czytania relacji Polaków ocalałych z rzezi wołyńskiej ze zbiorów Ośrodka KARTA. Potem zacząłem ściągać książki. Mam około 100 książek dotyczących tego tematu, wiele z nich zostało wydanych za komuny, więc trzeba czytać między wierszami. Przerobiłem dość dużo tej literatury i tak trafiłem na opowiadania Stanisława Srokowskiego "Nienawiść", które mnie po prostu "wywróciły". To było porażające - to zderzenie widzenia dziecka, jego naiwności z tym okrutnym światem. Jak to przeczytałem, to już wiedziałem, że tam są ze dwa, trzy elementy dramaturgiczne, które chcę wykorzystać. Potem pojechałem do pana Srokowskiego, który uświadomił mi, że moja wiedza jest jednak bardzo chaotyczna i emocjonalna.

Reklama

Pomysł filmu o rzezi wołyńskiej przyszedł panu podobno do głowy pierwszy raz po "Róży".

- Kręciłem "Różę" i myślałem sobie: "W co ja się wpakowałem? Nigdy więcej! W Polsce nie ma pieniędzy na kino historyczne".  Natomiast po projekcjach "Róży" spotkałem się z bardzo emocjonalnym odbiorem tego filmu, głównie ze strony kobiet. Kilka takich - nawet nie rozmów, a milczeń - po seansach "Róży" przeżyłem... Tak się pojawił pomysł, że może trzeba się z tematem przeprosić i znowu spróbować zrobić kino historyczne. Ale w międzyczasie robiłem inne filmy, a tamto we mnie dojrzewało. I jak znów pomyślałem - "kino historyczne", to akurat mi te relacje z KARTY wpadły do rąk. Temat sam mnie znalazł.

- A ponieważ jestem z Podkarpacia, to swoje o banderowcach wiedziałem. Łatwiej mi się było w tym odnaleźć.

Czy wykorzystał pan jakieś własne rodzinne doświadczenia związane z Wołyniem?

- Nie. Nie jest tak, że ja mam jakieś kresowe korzenie. Chociaż... kłamię! Mój ojciec się urodził w 1932 roku w Bolesławiu, w 1944 rodzina się przeniosła na Podkarpacie. Rozumiem, że wiedzieli co się dzieje na północy na Wołyniu i uciekli. Ale nie miałem okazji z nim o tym porozmawiać.

Nie znajdziemy w "Wołyniu" żadnych informacyjnych plansz w napisach końcowych - zabieg niezwykle często stosowany w podobnych produkcjach. Pana film otwiera za to motto z filologa Jana Zaleskiego o dwóch rodzajach zbrodni dokonanych na Kresowiakach - tej przy pomocy siekiery oraz zbrodni zapomnienia.

- To nie jest podręcznik historii. To jest mój punkt widzenia na te wydarzenia i wierzę, że widz po wyjściu z kina, prócz tego, że przytuli własne dziecko, to z innej perspektywy spojrzy na otaczającą go rzeczywistość.  A także, że zada sobie trud, żeby poczytać w książkach, czy internecie o ludobójstwie na Kresach.

- A motto? Ten film jest zrobiony po to, aby pamiętać, nie po to, żeby się mścić.

Książki na temat Wołynia jednak powstają od lat.

- To prawda. Problem tylko w tym, że zarówno polscy, jak i ukraińscy historycy, którzy pracują nad tematem Wołynia, od kilkunastu lat stoją w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło. Okopali się na swoich stanowiskach. Wiadomo - Ukraińcy patrzą na to w szerszym kontekście. Dla nich to są ofiary - od czasów Petlury do wczesnej komuny . Nie można jednak porównać akcji "Wisła" do rzezi wołyńskiej. Akcja "Wisła" to jest osobna sprawa, temat na osobny film. Równie okrutny.

Dość zaskakujące wydaje się powierzenie głównej roli w tym filmie absolutnej debiutantce. Michalina Łabacz w "Wołyniu" po raz pierwszy w życiu stanęła przed filmową kamerą.

- To nie było tak, że znalazłem ją w kawiarni i zaprosiłem na plan.  Zanim zaczęliśmy pracować, odbyły się dość szeroko zakrojone castingi. Wyjściowa grupa liczyła 250 młodych aktorek, skończyło się na 20. Pracowałem z nimi, sprawdzałem je. Mieliśmy kilka takich spotkań, w końcu uznałem, że Michalina jest najlepsza do tej roli. Ale tak naprawdę to przynajmniej z sześcioma dziewczynami  można było iść na wojnę. Kilka z nich zresztą zagrały w "Wołyniu"; niewykluczone, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

- Przepracowałem ten okres przygotowawczy i nie miałem wątpliwości, że Michalina sobie poradzi. Ja jej tylko dałem poczucie bezpieczeństwa na początku, bo wiadomo, dla niej to jest pierwszy film.

Myślę sobie, że widz, który nie zna pańskich wcześniejszych filmów, może wyjść po seansie "Wołynia" lekko skonfundowany. Nie przywykł chyba do tego rodzaju montażu - pan, swoim zwyczajem, kroi niektóre sceny jakby przy użyciu siekiery, wprowadzając pewien chronologiczny niepokój.

- Trochę wysiłku wymaga od widza, żeby wszedł w tę historię. Może trochę wiedzy...  Ale nie zakłócam przecież chronologii, opowiadam po kolei. A intensywność? Wiedziałem, że tak to musi iść. To jest długi film, a dużo w nim chciałem opowiedzieć...

Tradycyjnie już dość drastycznie obchodzi się pan z muzyką Mikołaja Trzaski. Kiedy po kilkudziesięciu minutach projekcji słyszymy pierwszy muzyczny motyw filmu, nie daje pan widzowi szans i po paru sekundach gwałtownie go urywa.

- Z Mikołajem już to mamy przepracowane. Mikołaj się nie wkurza. Wie, że jakiś fragment muzyki zostanie użyty, że zabrzmi. Z tym, że Mikołaj nigdy nie tworzy muzyki do filmu po to, żeby noga tupała i żeby łatwiej przechodziły obrazy. Zawsze gadamy o dźwiękach, które ilustrują stan danej postaci. Mikołaj to świetnie czuje, nie bez powodu zrobiłem z nim już parę filmów.

W finale "Wołynia" dał pan jednak wreszcie wybrzmieć muzyce.

- Finałowa scena jest długa, po to, żeby uspokoić emocje. Te okrutne wydarzenia, o których opowiada film, trzeba było zrównoważyć opowieścią o miłości. Liryzmem, czy jak to tam nazwać...

Arkadiusz Jakubik i Mikołaj Trzaska opowiadali w Gdyni o wstrząsie, jaki wywołał w nich pański film. Jakubik uciekł z planu po swoich zdjęciach, Trzaska mówił o depresji, jaka dopadła go po pracy nad "Wołyniem". Pan jakoś odreagował ten film?

- Moje emocje są dużo mniejsze niż emocje aktorów, ale za to rozciągnięte na dłuższy okres czasu - w tym przypadku na 4 lata, bo scenariusz zacząłem pisać w 2012 roku. Natomiast emocje Arka są mocniejsze, ale trwają krótszy okres czasu, wtedy gdy Arek przebywa na planie, kiedy przygotowuje się do roli. Gdzieś tam się zawsze potem spotkamy w jakimś pociągu czy barze, i pewne sprawy sobie wspólnie jeszcze przepracujemy, ale wiem z doświadczenia - bo to nie pierwszy nasz film - że to nie nastąpi wcześniej niż za pół roku.

- Jedyne czego żałuję, to mojej rodziny. Czy chciałem tego, czy nie - 4 lata to jest szmat czasu - i też musiała na tym Wołyniu ze mną siedzieć.

Niektórzy po seansie pana filmu przyznawali, że spodziewali się większej liczby brutalnych scen.

- Ludzie są różni. Dla mnie tajemnica tego filmu tkwi w wyważeniu akcentów i proporcji. W każdym aspekcie. Do końca nie wiem, czy to się udało, czy nie... Sądząc jednak po pierwszych reakcjach, wstydu chyba nie ma.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wojtek Smarzowski | Wołyń (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy