Robert Gulaczyk: Czas przełomu. "Zerwałem z poprzednim życiem"

Robert Gulaczyk /Podlewski /AKPA

O Robercie Gulaczyku po raz pierwszy usłyszeliśmy w 2017, kiedy wystąpił w głównej roli w nominowanym do Oscara filmie "Twój Vincent". W tym roku zagrał główną rolę w kolejnym projekcie małżeńskiego duetu Hugh i DK Welchmanów - "Chłopi". Przez wiele lat związany z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, po zdjęciach do "Chłopów" podjął przełomową decyzję, odchodząc z legnickiego teatru. - Przeniosłem się do Warszawy, zerwałem z całym swoim poprzednim życiem, zawodowym i prywatnym. Widzę, że sukces filmu jest momentem przełomowym również dla mnie. Bardzo mnie to cieszy, bo jestem już poukładany sam ze sobą, jestem w dobrym wieku, gotowy do pokazania swojego potencjału i głodny kolejnych wyzwań - Gulaczyk zapewnia w rozmowie z Sylwią Szostak.

Jak zostałeś aktorem? Czy była to pragmatyczna decyzja, czy może czułeś powołanie?

Robert Gulaczyk: - Zawsze przejawiałem zapędy do recytacji, moja mama zauważyła to już, kiedy byłem w podstawówce. Ale tak naprawdę moja przygoda z aktorstwem zaczęła się od Teatru Wirtualnego w Pile, który prowadziła Ewelina Wyrzykowska. Trafiłem pod jej skrzydła mniej więcej w połowie liceum. Co ciekawe, z tego środowiska wywodzi się również Artur Paczesny, który dostał nagrodę w Gdyni za główną rolę męską w filmie "Tyle co nic" Grzegorza Dębowskiego. Po liceum rozważałem pójście na geodezję, bo bardzo lubiłem geografię lub na informatykę. Ale egzaminy do szkół teatralnych odbywały się wcześniej i tym oto sposobem trafiłem do Wrocławia na Wydział Lalkarski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej [taka była ówczesna nazwa dzisiejszej Akademii Sztuk Teatralnych - przyp.red]. 

Reklama

Robert Gulaczyk: Od Wydziału Lalkarskiego do teatru w Legnicy

Jak wyglądał twój start w branży?

- Po PWST nie miałem ambicji, żeby jechać do Warszawy i robić karierę. Nie czułem się na to zupełnie gotowy. Inna sprawa że wydział, który ukończyłem, zaszczepił we mnie pewnego rodzaju kompleksy. Bo ukończenie Wydziału Lalkarskiego nie jest w branży komercyjnej traktowane na równi z dyplomem z innych, być może bardziej prestiżowych ośrodków kształcenia. Inaczej wygląda sprawa, jeśli chodzi o dyrektorów teatrów - ci bardzo sobie cenią aktorów po wydziałach lalkarskich. Faktycznie, program dydaktyczny Wydziału Lalkarskiego prowokuje do rozwoju wyobraźni, a obcowanie z formą, z plastyką uruchamia też aktora na wielu innych poziomach. Mnie ten wydział nauczył przede wszystkim pracy w zespole. Dosyć szybko znalazłem etat w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. Moim marzeniem właściwie od początku po ukończeniu szkoły był jednak Teatr Modrzejewskiej w Legnicy, który wzbudzał mój zachwyt rodzajem proponowanych spektakli. Nie wykonałem jednak żadnego ruchu w tym kierunku, aż w pracy nad jednym ze spektakli w Zielonej Górze spotkałem się z Jackiem Głombem, dyrektorem teatru w Legnicy, który zapytał mnie, dlaczego nigdy nie wysłałem mu papierów. Odpowiedziałem, że sądziłem, że ta ścieżka jest zamknięta, bo rok wcześniej zatrudnił cztery osoby po moim wydziale. Na co Jacek w krótkich żołnierskich słowach odpowiedział: "To źle myślałeś." Jakiś czas po tej rozmowie trafiłem do Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, gdzie zostałem na kolejnych dwanaście bardzo istotnych dla mnie lat.

Masz ogromne doświadczenie w teatrze. Jak porównujesz występy sceniczne do pracy w filmie?

- Myślę, że film to zupełnie inny profil wykonywania tego zawodu. Nie wiem jednak, jak wygląda robota przy projektach mocno komercyjnych, bo jak dotychczas nie doświadczyłem takiego modelu pracy. Natomiast wiem, czym jest zespół teatralny i czym jest praca w teatrze zespołowym z prawdziwego zdarzenia. W Legnicy dyrektor bardzo często angażował wszystkich aktorów etatowych do każdego projektu. Mnóstwo czasu zatem spędzaliśmy razem jako cały zespół. To była wspólna praca na próbach, wspólna frajda na spektaklach, wspólne wyjazdy teatralne, częste spotkania po godzinach, mnóstwo rozmów. W efekcie wytworzył się rodzaj specyficznej więzi, która mocno utrudniła mi podjęcie decyzji o odejściu. Mierzyłem się z nią pół roku, zanim zdecydowałem się na zmianę. Dla mnie to było bardzo trudne, żeby z tego teatru odejść, bo wiedziałem, co stracę i czego już najpewniej ponownie nie doświadczę. Myślę, że praca w teatrze jest mimo wszystko głębsza, bardziej angażująca, głównie ze względu na czas, który trzeba poświęcić na próby przez te dwa czy trzy miesiące. Potem następuje czas eksploatacji spektaklu, który bywa długi. Daje to szansę, żeby coś zmieniać w swojej grze, można ciągle grzebać w tych postaciach, które się stworzyło, odkrywać je i siebie w nich na nowo.

Co cię bardziej stresuje, praca w teatrze czy praca na planie filmowym?

- W teatrze jest widz, wszystko się dzieje na żywo, wszystko musi być dograne i wypracowane. Szansa na powtórkę, zmianę jest dopiero przy kolejnym spektaklu. Więc w teatrze istnieje tylko "tu i teraz" i to daje super napęd. Z drugiej strony praca przed kamerą też jest stresująca. To, co zostanie zrealizowane, tak już zostanie. Nawet jeśli masz te dwa czy trzy duble, to wcale nie jest powiedziane, które zostaną wybrane do montażu, czy akurat te najlepsze w odczuciu aktora. Film i teatr, obie formy są stresujące dla aktora, ale dla mnie to jest inny rodzaj stresu. Rzeczywiście ten kontakt z żywym człowiekiem to szczególny rodzaj doświadczenia, kiedy wychodzi się na scenę i wchodzi w rolę często aż do dwóch godzin. W filmie z kolei są przeważnie kilkuminutowe scenki. Nawet jak są długie sceny dialogowe, to one i tak często są nagrywane z cięciem, takie szybkie strzały, ale trzeba z kolei umieć się do nich przygotować. To wymaga utrzymania intensywnego skupienia. Moim zdaniem tym, co najbardziej różni dwie odnogi tego zawodu, to właśnie rodzaj skupienia. W teatrze jest ono zupełnie inne od tego potrzebnego w pracy na planie.

Robert Gulaczyk: Aktor jak malowany

Jak w ogóle czujesz się z patrzeniem na siebie, na swoją grę aktorską? 

- Kiedy kręciliśmy "Twojego Vincenta" z tymi samymi twórcami, którzy zrobili "Chłopów", to na początku nie chciałem podchodzić do monitora. Nie chciałem oglądać scen, które nagraliśmy, czułem się z tym niekomfortowo. Rzeczywiście jest tak, że sami dla siebie jesteśmy najbardziej surowym, oceniającym sędzią. Przynajmniej ja tak mam. Tak więc widziałem, ile rzeczy tam jest do poprawki, ile mogę zrobić lepiej. To było bardzo deprymujące, ale z czasem nauczyłem się zerkać. Zobaczyłem, ile z tego, co miałem wykoncypowane w głowie, nie przekłada się zupełnie na ekran. Dostrzegłem w tym ogromny potencjał do nauki. Przy "Chłopach" miałem już dużo większą swobodę i po niemal każdym dublu zerkałem w monitor, żeby móc ewentualnie coś poprawić w następnym ujęciu. Kiedy sam na siebie patrzę, od razu widzę, co mogę zrobić inaczej, lepiej. I choć nadal za tym nie przepadam, to nauczyłem się traktować ten proces jako ulepszanie mojego warsztatu. Wyciągam wnioski i staram się wprowadzać je w życie z korzyścią dla materiału, który ostatecznie powstaje.

Jak trafiłeś do "Twojego Vincenta" i później do "Chłopów"?

- W czasie, kiedy powstawały pierwsze wprawki do "Twojego Vincenta" - w Centrum Technologii Audiowizualnych we Wrocławiu - współpracowałem z agencją aktorską, która ma siedzibę w tym samym budynku. Twórcy filmu na tamtym etapie szukali głównie epizodystów i aktorów do scen zbiorowych. Przeglądali portfolio agencji i trafili na moje zdjęcie. Dostałem SMS z pytaniem, czy jestem zainteresowany projektem. A że miała to być praca z brytyjskim producentem, odpowiedziałem zupełnie szczerze, że moja znajomość angielskiego nie pozwala mi na pracę na planie. Na tamten moment rzeczywiście tak było. Po czym po tygodniu dostaję telefon, że angielski to nie problem, bo reżyserka jest Polką i w dodatku uparła się, że chce mnie zobaczyć. I tak poznałem Dorotę Kobielę [dziś DK Welchman - przyp. red.], która od razu postawiła mnie na półokrągłej niebieskiej scenie w jednej z hal CeTA. I tak powstało to charakterystyczne ujęcie, które jest na plakacie "Twojego Vincenta", gdzie patrzę przez ramię do tyłu. Więc takie cuda się zdarzają.

- Natomiast przygoda z "Chłopami" zaczęła się od tego, że Dorota mnie poprosiła, żebym im pomógł nagrać trailer koncepcyjny, który w zamyśle pokazywał, jak ten projekt ma docelowo wyglądać. Ale od razu podkreśliła, że to nie oznacza, że ja tę rolę finalnie zagram. Zadzwoniła do mnie jakieś pół roku później i powiedziała, że chce mnie sprawdzić do roli Antka. Odbyły się wieloetapowe castingi, po których ostatecznie dostałem tę rolę. A potem nastąpił etap przygotowań. Siłownia, próby choreograficzne, konsultacja scenariusza pod kątem mojej postaci. No i przede wszystkim odkryłem, że "Chłopi" to wielka powieść. Do tej pory nie myślałem o niej w ten sposób, ale też jej wcześniej nie czytałem. Na pewno nie w całości. Myślę, że to jest niezbyt szczęśliwe dla tej książki, że ona jest lekturą. Kiedy ją przeczytałem przed realizacją filmu, mając 37 lat, wzbudziła mój ogromny zachwyt. Poczułem się ignorantem, że nie doceniłem jej wcześniej, ale też doszedłem do wniosku, że dla wielu osób spotkanie z tą powieścią w szkole średniej następuje na zbyt wczesnym etapie.

Jak oceniasz Antka Borynę - postać, w którą się wcielasz? To jest dla ciebie antybohater, ofiara systemu?

- Co tu dużo gadać, to jest kawał skurczybyka. Ale od początku czułem potrzebę obronienia go, obronienia jego emocjonalności, jego rozerwania wewnętrznego. Uważam, że Antek jest tak samo ofiarą tej społeczności jak Jagna. On też jest nieustająco obserwowany, jest obiektem spojrzeń i oceny ludzi z zewnątrz. Oczywiście, w przypadku ich romansu to Jagna zostaje osądzona przez lokalną społeczność, a nie Antek, bo to facet, a całość rozgrywa się w mocno patriarchalnym świecie. Ale fakt, że on z nią ostatecznie nie odchodzi i nie układa sobie na nowo życia to, w mojej ocenie, jego największy dramat. Myślę, że spotkałby się z niewyobrażalną krytyką zostawiając żonę i dzieci, totalnie się odcinając od swojej spuścizny rodowej. Gdyby Antek wyszedł z więzienia i stary Boryna nadal by żył, gdyby Antek nie widział szansy na to, że może powoli zajmować miejsce najważniejszego gospodarza we wsi, to podejrzewam, że może jednak by z tą Jagną uciekł. Przeważyło jednak to, o co tak długo i zażarcie walczył z ojcem, wreszcie miał coś swojego. 

- Ta postać jest rozerwana, bo z jednej strony jest pozycja społeczna, rodzina, dzieci, żona, której najprawdopodobniej już nie kocha, a z drugiej strony jest ta ogromna fascynacja, zauroczenie Jagną. Dla mnie to jest miłość. Są dyskusje, czy Antek i Jagna się kochali. Ja uważam, że tak. Jeśli miałoby tak nie być, to moim zdaniem nie ma tej historii, nie ma tego dramatu. Myślę, że Reymont to sprytnie zapisał, pozamykał w tych postaciach prawdziwie ludzkie dylematy. Ciężko powiedzieć, że ja tego Antka lubię. Moim zdaniem on stchórzył. I chciałoby się, żeby podjął inną decyzję. Ale z drugiej strony go rozumiem, jest w klinczu. Wielu widzów empatyzuje z Hanką, ale jednocześnie nie docenia decyzji Antka, że postanowił zostać z nią i z dziećmi, nadal oskarżają go, że nie bronił Jagny. A dla niego to był właśnie moment wyboru. Każda jego decyzja jest zła, to tragiczna postać.

Robert Gulaczyk: Przeniosłem się do Warszawy

Jak chciałbyś wykorzystać sukces filmu "Chłopi"? Jakie są twoje ambicje aktorskie?

- Przede wszystkim chciałbym regularnie grać. Chciałbym, żeby środowisko filmowe na dobre się o mnie dowiedziało. Do tej pory kojarzono mnie głównie jako aktora "z tej malowanki o van Goghu". Nie miałem możliwości w pełni zaistnieć przed kamerą, co oczywiście częściowo było efektem moich własnych decyzji, bo długo nie byłem gotowy na rozstanie z teatrem w Legnicy. Czułem, że jeszcze wszystkiego tam nie zagrałem, jeszcze się wszystkiego nie nauczyłem i nie dowiedziałem o sobie tyle, ile bym chciał. Przede wszystkim nie miałem w sobie takiej odwagi w tamtym momencie. Dopiero po zdjęciach do "Chłopów" pojawiła się we mnie ta gotowość. Zrezygnowałem z etatu, przeniosłem się do Warszawy, zerwałem z całym swoim poprzednim życiem, zawodowym i prywatnym. Widzę, że sukces filmu jest momentem przełomowym również dla mnie. Bardzo mnie to cieszy, bo jestem już poukładany sam ze sobą, jestem w dobrym wieku, gotowy do pokazania swojego potencjału i głodny kolejnych wyzwań.

Można cię również zobaczyć w serialu "Morderczynie". W jaką postać się wcielasz?

- Tak, można go już oglądać na Netfliksie. Gram tam Klemensa Wacha, "przyjaciela rodziny", który ma taką dosyć zawiłą relację z główną bohaterką, którą gra Maja Pankiewicz. Moja postać orbituje raczej po ciemnej stronie mocy, chociaż jako podinspektor Wydziału Kryminalnego powinien teoretycznie stać na straży prawa. Serial powstawał pierwotnie jako pierwsza polska produkcja dla platformy Viaplay, gdzie można go już było oglądać. Ogromnie się cieszę, bo wyszedł nam kawał wciągającego serialu kryminalnego. Ma najlepsze cechy tego gatunku, a jednocześnie wnosi do niego powiew świeżości. I nie jest to tylko moje zdanie, dostałem już mnóstwo podobnych, pozytywnych relacji. Jest świetnie zagrany i świetnie zrealizowany. Jeśli ktoś chce mnie zobaczyć w niemalowanej wersji, to jest to idealna propozycja, która dostarczy sporo wrażeń i dobrej rozrywki.

Jesteś aktywnym działaczem związku zawodowego. Dlaczego sądzisz, że aktywność związkowa ma sens?

- Bo jako bardzo nieliczna grupa zawodowa nie mamy innej drogi, żeby coś realnie zmienić. Jeden aktor nikogo nie obchodzi, zawsze zostanie "ograny" przez dyrektora czy producenta. Na jego miejsce jest kilkunastu innych. A status gwiazdy, który daje względny komfort, to często łut szczęścia zdarzający się na chwilę lub nielicznym. A jeśli chcesz być aktorem przez całe swoje zawodowe życie, to raczej prędzej niż później zmierzysz się z problemem, który cię przerośnie.

- W moim przypadku to wyszło dosyć naturalnie. Był taki czas parę lat temu, kiedy miałem potrzebę zmiany w teatrze w Legnicy. Mimo że Jacek Głomb dobrze zarządzał teatrem, to jednak były momenty sporne, w których nie mając formalnie komisji zakładowej, nie mogliśmy pewnych rzeczy załatwić. Nie chciałem się po raz kolejny wściekać na zastaną rzeczywistość i stwierdziłem, że zamiast mieć pretensje do świata, mogę to wziąć w swoje ręce i próbować coś zmienić. Reaktywowałem związki zawodowe w teatrze, namówiłem cały zespół i założyliśmy komisję zakładową. Podczas pandemii artyści mieli bardzo trudny czas i wtedy się wszyscy mocno uaktywnili na forum ogólnopolskim. Związek Zawodowy Aktorów Polskich organizował spotkania zdalne, gdzie wymienialiśmy się informacjami, jak wygląda sytuacja aktorów w różnych teatrach w Polsce w czasie lockdownu. Aktorzy zostali bez pracy, nie grali spektakli, byli tylko i wyłącznie na pensji podstawowej, która często była niższa od minimalnej krajowej. Do dziś zresztą ten problem nie został rozwiązany. Wspólnie z dyrekcjami naszych teatrów szukaliśmy rozwiązań, które dawały nam chwilowy oddech w tamtym okresie. Byłem dosyć aktywny na forum ogólnopolskim i na tej fali zostałem wybrany do Zarządu Głównego Związku Zawodowego Aktorów Polskich. Potem stanąłem na czele Rady Krajowej, czyli grona zrzeszającego przewodniczących komisji zakładowych z poszczególnych teatrów, a od niedawna jestem również skarbnikiem ZZAP.

- Dzisiaj Związek Zawodowy Aktorów Polskich ma prawie 1400 członków i członkiń. Chcemy zjednoczyć całe środowisko aktorskie pod jednym szyldem. Po to, żeby były u nas możliwe takie rzeczy, jakie są możliwe w innych krajach Europy, czy w Stanach. Oczywiście, związek aktorów w Stanach Zjednoczonych, czyli SAG-AFTRA, to gigantyczna organizacja, która zrzesza 160 tysięcy członków i ma ogromną siłę przebicia. W Polsce czynnych zawodowo aktorek i aktorów jest około 5,5 do 6 tysięcy, ale jeśli zrzeszymy powyżej 80% tej społeczności, to będziemy w stanie załatwić wiele spraw i kwestii dotyczących zarówno aktorów freelancerów, jak i aktorów zatrudnionych na etatach.

- Obecnie organizacja pracy w teatrze w Gorzowie potrafi się bardzo mocno różnić od tej w teatrze w Legnicy, ta z kolei jest inna od tej w Szczecinie, jeszcze inaczej jest w Rzeszowie. Ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej nie precyzuje wielu aspektów pracy w teatrze, które mają ogromny wpływ na codzienność zatrudnienia aktora. W tym również aspektu finansowego. Występują ogromne rozbieżności w systemach wynagradzania i planowania. Niektóre instytucje dzięki lepszej organizacji wypuszczają repertuar na trzy miesiące, czasem pół roku do przodu i aktorzy pracujący w takim teatrze wiedzą, jak mogą planować swoje dalsze życie zawodowe i prywatne. Wiedzą, kiedy i w jakie projekty zewnętrzne mogą się zaangażować, jeśli się okazuje, że akurat nie są obsadzeni w swoim macierzystym teatrze i w dodatku nie grają żadnego spektaklu w danym miesiącu. Dzięki temu ratują swój budżet. Ale w wielu instytucjach jest to niemożliwe, bo ciągle marna kultura planowania pracy w teatrze powoduje, że aktor czasem nie wie, jak wyglądają jego "zajętości" za dwa tygodnie. Taki stan rzeczy sprawia, że niezmiernie ciężko jest planować życie prywatne, a tym bardziej łączyć pracę w teatrze z pracą w filmie, gdzie terminy przeważnie są ustalane z większym wyprzedzeniem. Doskonale wiem, jak to wygląda, gdyż sam przez piętnaście lat pracy w teatrze ominąłem zbyt wiele uroczystości życia rodzinnego, bo w ostatniej chwili dowiadywałem się o wyjeździe spektaklu za granicę, na festiwal na drugim końcu Polski czy o dodatkowych próbach. Ale planowanie na ostatnią chwilę nie zawsze wynika ze złej woli dyrektorów, często jest następstwem krótkookresowych, rzucanych ochłapami dotacji. A przecież my wszyscy pracujemy na rzecz naszej kultury. To bardzo ważne ogniwo dla rozwoju każdego społeczeństwa. Potrzebujemy regulacji w tym obszarze, układu zbiorowego dla całego środowiska teatralnego, żeby aktorzy mieli poczucie sprawiedliwości i równego traktowania i mogli skutecznie łączyć pracę zawodową z życiem prywatnym. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Chłopi (2022) | Robert Gulaczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy