Jarosław Boberek: Dostałem królestwo

Jarosław Boberek /Tomasz Urbanek / DD TVN /East News

Reżyserzy dubbingu chętnie powierzają mu role ekscentryków. Takich jak małpa dowcipniś, grizzly o złotym sercu albo władca lemurów.

Widzowie znają go doskonale z wielu filmów i seriali, np. z "Rodziny zastępczej" (1999-2004). Ma w Polsce wyłączność na dubbingowanie Kaczora Donalda. Rzesze fanów zdobył też dzięki "mówionej" roli Króla Juliana z animowanego cyklu "Madagaskar"(2005, 2008, 2012) i serialu "Pingwiny z Madagaskaru" (2008-2014). Teraz szalony lemur doczekał się własnego serialu - "Niech żyje Król Julian" (premiera w sobotę, 21 maja, o godz. 19 w TV Puls) - i oczywiście mówi głosem Jarosława Boberka.

Użyczył pan głosu ponad 400 postaciom, ale nie lubi pan być nazywany królem dubbingu...

Jarosław Boberek: - Media posługują się dużymi słowami. "W roli króla Juliana - król polskiego dubbingu". I tak, wbrew sobie, dostałem królestwo. Ale jeśli ktoś jest przy zdrowych zmysłach, to nie skacze z radości, kiedy się pod jego adresem używa takich górnolotnych określeń. Z komplementami nie ma co przesadzać.

To jakie komplementy pana cieszą?

- Cieszy mnie każde dostrzeżenie trudu, wkładu pracy. Aktor bez uznania nie funkcjonuje. Istota bytu aktora polega na kontakcie z widzem, bo nie gra dla siebie. Jeśli po spektaklu na widowni jest cicho, to albo publiczność jest oszołomiona, albo coś poszło nie tak.

Reklama

A jak pan reaguje na przypadkowe spotkania z fanami? Męczą pana?

- Nie. Ludzie mają prawo do kontaktu z aktorem, do zaspokojenia swojej ciekawości. Wszystko jest w porządku, jeśli to przekracza pewnych granic przyzwoitości. Lubię, kiedy się okazuje, że znamy się nie tylko z telewizji, ale również z teatru.

Namawiają pana na ulicy, żeby zagadał pan Julianem albo Kaczorem Donaldem?

- Tak, ale to nie wchodzi w grę. Co innego na spotkaniach z dziećmi, tam możemy się powygłupiać. Ale na ulicy - nie.

Podczas wyboru aktorów do dubbingu najważniejszy jest głos?

- To podstawowe kryterium, choć zdarzają się wyjątki. Gdyby tak nie było, nie mielibyśmy takich genialnych ról jak osioł ze "Shreka" w wykonaniu Jerzego Stuhra. Głos jest ważny, ale brzmienie, barwa to nie wszystko. Zwraca się też uwagę na wiele innych charakterystycznych cech, takich jak temperament, ekspresja mówienia.

Musi pan mieć podzielną uwagę...

- Rzeczywiście: w uchu słyszę oryginał, na ekranie jest wyświetlany film, a przed nosem mam tekst, który muszę przeczytać.

Długo się pan przygotowuje do nagrań?

- Nikt się nie przygotowuje, nie ma na to czasu.

To znaczy, że nie widzi pan wcześniej filmów, które pan dubbinguje?

- Oglądam je dopiero w momencie, kiedy nagrywam. I to tylko sceny z udziałem mojego bohatera.

Jest pan w studiu sam?

- Od kiedy weszła technologia cyfrowa, każdy aktor nagrywa swoje kwestie sam. Poza mną podczas nagrania jest reżyser i realizator dźwięku, czasem także autor tekstu.

I jak się gra bez partnerów?

- Reżyser pilnuje, żeby postaci - jak to się u nas mówi - gadały ze sobą. Brak partnera to nie jedyny problem. Nie mogę też biegać, podskakiwać. Pomagam sobie gestem, ale też nie można z tym przesadzać, bo każdy ruch może się zarejestrować na nagraniu. Trzeba mieć wygodne, nie wydające dźwięków ubranie. Odpadają szeleszczące skóry i jedwabie. Zatem spinamy się, wykręcamy, robimy grymasy, podduszamy...

W takim razie nie tańczył pan, kiedy śpiewał "Wyginam śmiało ciało" jako król Julian?

- (śmiech) Niestety nie. Na takie szaleństwo nie mogłem sobie pozwolić, mikrofon jest bezlitosny, rejestruje wszystko.

Król Julian to kompletny szajbus. Lubi go pan?

- Bardzo. To ciekawa postać i ciekawe wyzwanie. Wariat z rozbudowanym do niemożliwości ego. Władca, dlatego wiele uchodzi mu na sucho, ale nie na tyle groźny, żeby ktoś go zdetronizował. Króluje więc i bawi. Mnie także.

Wiele postaci, którym użycza pan głosu, to wariaci.

- Swego czasu to było moje przekleństwo. Joasia Wizmur, moja ulubiona reżyser dubbingu, powiedziała kiedyś: "Ty, Bober, będziesz miał przegwizdane, bo tobie długo nie dadzą zagrać głównej roli. Główną może zagrać każdy, ty jesteś do zadań specjalnych. Jak się trafi coś porąbanego, karkołomnego i nikt na to nie będzie miał pomysłu, to zadzwonią do ciebie". I długo tak było, aż do roli Lenny’ego w "Rybkach z ferajny" (2004).

Zagrał pan kiedyś jakąś spokojną postać?

- W dubbingu raz jeden takiego zagrałem, ale był już tak spokojny, że aż bolało. Grałem królika, który sprawiał wrażenie, jakby się ujadł marchewkami. No strasznie się ujadł... Był na tak zwolnionych obrotach, że to też było wyzwanie. Jestem niespokojnym duchem, więc granie takiego spowolnionego gościa sporo mnie kosztowało.

Dubbinguje pan więc głównie dziwaków, z kolei w filmach i serialach często gra pan mundurowych. Lubi pan nosić mundur?

- Chyba się dobrze komponuję z mundurem (śmiech). Ale bardzo bym się cieszył, gdyby zaproponowano mi zupełnie inną rolę, taką pod prąd. Kiedyś w teatrze zagrałem na przykład Don Juana, chociaż myślę, że jestem typem raczej twardym niż ładnym. Zdarzało się, że odmawiałem ról, bo już nie chciałem grać ciągle podobnych postaci. Jeśli mam się zgodzić, to muszę wiedzieć, że będzie to coś innego, niż robiłem do tej pory.

Jak na przykład pana kobieca rola w spektaklu "Dwie połówki pomarańczy" w teatrze Capitol? Jak to jest być kobietą?

- Współczuję odbiorcom mojej kobiecości. Współczuję sobie, jak muszę się zmieniać w kobietę. I współczuję kobietom, jak widzę, co robią, żeby poruszać się w tym kanonie piękna. Boże, co trzeba ze sobą zrobić... A ja muszę zrobić tego dwa razy więcej niż przeciętna kobieta. Nie jestem więc entuzjastą swojej kobiecości, ale na przykład z chodzeniem na obcasach nie mam problemów. Zdarza mi się nawet spotkać kobiety, od których na obcasach chodzę lepiej (śmiech).

Anna Bugajska

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Jarosław Boberek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy