James Mangold: "Indiana nie stracił głodu przygody. Ale otaczający go świat się zmienił"

James Mangold i Harrison Ford na premierze filmu "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" w Cannes (18 maja 2023) /Lionel Hahn /Getty Images

James Mangold to człowiek wielu talentów. Producent, scenarzysta, ale przede wszystkim reżyser - twórca ma w swoim portfolio niezwykle różnorodne tytuły. Odpowiada zarówno za kameralne dramaty psychologiczne ("Przerwana lekcja muzyki") i uznane biografie ("Spacer po linie"), jak też kino akcji z dramatycznym podszyciem ("Le Mans ’66") czy pogłębione odsłony kina superbohaterskiego ("Logan", "Logan: Wolverine"). 30 czerwca na ekrany polskich kin trafi jego najnowsza produkcja - "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia".

Urodzony w 1963 roku Amerykanin to też jeden z tych reżyserów, którzy mimo dwóch nominacji do Oscara na koncie, uznania i pozycji, nie tracą ani apetytu na naukę, ani skromności. Teraz Mangold staje przed być może największym testem w karierze. Oto do kin wchodzi piąta, ostatnia część serii o Indianie Jonesie - i pierwsza, której nie wyreżyserował Steven Spielberg. Jakim rodzajem presji było przejęcie tak kultowego tytułu po tak kultowym reżyserze? Jaka relacja połączyła go z Harrisonem Fordem? Dlaczego w roli "złoli" znowu powracają naziści? I czy trudno było prowadzić kultowego bohatera w nowych realiach - i w wieku emerytalnym?

Reklama

Na te wszystkie pytania James Mangold odpowiada w wywiadzie z Anną Tatarską. "Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia" w kinach już od 30 czerwca.

Anna Tatarska: Miał pan już na koncie realizowane na wielką skalę projekty, ale nie wiem, czy cokolwiek może się równać z reżyserowaniem kontynuacji tak kultowego tytułu, jak "Indiana Jones". No, może tylko "Gwiezdne wojny"! Czy powiedzenie temu projektowi "tak" wiązało się z dużym stresem?

James Mangold: - Decydując się na udział w tym projekcie, zdawałem sobie sprawy z wszelkich towarzyszących mu obciążeń. Miałam już takie doświadczenia w przyszłości z franczyzami. Poziom presji, oczekiwań trudno porównać z czymkolwiek innym. Nie wspominając już o niemal religijnym, wiernopoddańczym fandomie. Fani i ich głębokie przekonanie, co jest dobre a co złe, jak należy poprowadzić dalej historię, co dany bohater by zrobił, a czego nigdy... To głośna i wyrazista grupa, która nie da sobie w kaszę dmuchać! Ale mimo wszystkich tych wyzwań czułem, że to zadanie dla mnie. Poza frajdą, płynącą z rozwijania tej historii, liczyło się tutaj też poczucie koleżeństwa oraz wszystkie lekcje, które ten projekt mógł mi dać, to, czego mogłem się od moich nowych współpracowników nauczyć. Harrison pracował w swojej karierze z najlepszymi, często mówi o tym, ile to go nauczyło, ile mu dało. Ja też tego chcę, dlatego po prostu musiałem wziąć w tym udział.

Nie tylko Harrison jest w tej ekipie człowiekiem z gigantycznym doświadczeniem.

- Oczywiście, wystarczy tylko wspomnieć Kathleen Kennedy, producentkę, kompozytora Johna Williamsa, no i oczywiście reżysera poprzednich części, Stevena Spielberga. Współpraca z nimi nie była tylko transakcją, typu - tak mogłoby być z Johnem - "ja mu pokazuje gotowy film, on mi komponuje muzykę". Nie. To były negocjacje, odkrycia, intelektualne przeciąganie liny, które trwało przez cały rok zdjęć. Przez ten czas bardzo się z tymi ludźmi zbliżyłem, nauczyłem wielu rzeczy, znajdując nowe zrozumienie dla wielu zjawisk.

- Wracając do Harrisona Forda, to pracowanie z aktorem kalibru Harrisona to nie tylko praca z utytułowanym profesjonalistą, ale przede wszystkim z kimś, kto zna się też na mojej pracy. Czasami rozumie, co robię, zanim sam opiszę to słowami, może zauważyć, że coś przegapiłem i zwrócić na tą moją uwagę. Nie traktowałem tego jak zagrożenia, wręcz przeciwnie. Jeśli tylko reżyser jest wystarczająco mocny psychicznie i na tyle pewny siebie, by pozostać otwarty, to taka relacja potrafi być szansą naukę i rozwój. Skłamałbym mówiąc, że zawsze mi się udaje być superotwartym i nie brać pewnych uwag do siebie, ale na pewno zawsze się staram, żeby tak było. Praca przy "Indianie..." to była taka szansa na naukę, jaka zdarza się raz w życiu.

Cień Spielberga nie zasłaniał panu za bardzo własnej, reżyserskiej ścieżki?

- Nie ukrywam, że my podążamy ścieżką, którą Steven wytyczył wspólnie z widzami wiele lat temu. W tym sensie robienie tego filmu było formą dialogu. Nie wstydzę się swojego szacunku i fascynacji innymi twórcami. Często mówię, że uczyłem się od niego na długo, zanim go osobiście poznałem. Oglądałem jego wczesne filmy, rozkładałem je na sceny i robiłem swoje pierwsze "dzieła" na taśmie 8mm. W tym sensie "Artefakt przeznaczenia" stał się dla mnie okazją, by spotkać się ze swoim bohaterem, ale jak równy z równym. Popracować z nim, ale też wspólnie się pobawić. To było jak spełnienie snu! Dawno temu nie śniło mi się, że w ogóle zostanę prawdziwym reżyserem, nie mówiąc już o tym, że będę kręcić filmy z moimi bohaterami , a tu - proszę. Steven napisał pierwsze rozdziały tej księgi, tak, że wszystko, co my robimy, jest reakcją lub hołdem dla historii, która się od niego zaczęła. Dlaczego miałbym udawać, że jest inaczej? Chyba tylko przez rozdęte ego, ale to zdecydowanie nie jest mój problem.

Co powiedział wam Spielberg, kiedy obejrzał gotowy film?

- Był bardzo zadowolony. Ale tutaj chciałbym zaznaczyć, że to nie jest tak, że trzymaliśmy go na dystans i pokazaliśmy mu dopiero skończony produkt, o nie! Steven wielokrotnie odwiedzał nas na planie. Widział wiele wersji, wiele fragmentów, oglądał też tzw. dailies, czyli nagrania z poszczególnych dni, nierzadko na bieżąco, podczas trwających zdjęć. Kręciliśmy "Indianę..." w czasie, kiedy on był na planie "Fabelmanów", więc nie mógł nam towarzyszyć na stałe w pełnym wymiarze. Kiedy nie było to możliwe, często się zdzwanialiśmy i wymienialiśmy uwagi.

- Naprawdę trudno jest opisać tę relację - gdybym to ja był dziennikarzem i słuchał, co mówię, nie znając kulisów i niuansów naszej relacji, pewnie miałbym podejrzenia, uznałbym ją za co najmniej dziwną, jeśli nie toksyczną. Tymczasem była ona naprawdę niesamowicie miła i przyjemna, ciepła i szalenie kulturalna. Proszę mi wierzyć, pod tym względem "Indiana..." był najmniej skomplikowanym filmem, jakiego kiedykolwiek byłem częścią. Trudno w to uwierzyć, wiem. Ale taka jest prawda.

"Indiana..." to czyste kino akcji, ale w przeciwieństwie do rozmaitych współczesnych hitów napędza je nie kinetyka, ale pragnienie przeżycia przygody i potrzeba wiedzy. Kojarzy się to z Kinem Nowej Przygody. Na ile było to dla was istotne?

- Według mnie to jest ten duch, który napędza wszystko w tej produkcji. Podchwytliwe może tu być tylko ustalenie, o której dokładnie części tego filmu mówimy. Część otwierająca, czyli fragment retrospektywny, karmi się czystą kinową radością, wynikającą z obserwowania spektakularnego pościgu w pociągu i czystej walki sił dobra ze złem. Potem następuje przeskok do roku 1969 i do bohatera, w którego życiu tego typu metody już dawno przestały działać, bo sytuacje, z którymi teraz się zderza, są o wiele bardziej zniuansowane. Pojawiają się nowe możliwości.

- Nie sądzę, żeby Indy przestał przejmować się światem, nie chciał już go odkrywać i poznawać. Zew przygody jest zapisany w jego DNA. Ale nasz starszy Indiana już nie może się rzucić w przygodę jak kiedyś, bo po pierwsze jego ciało nie jest w stanie temu sprostać, a po drugie świat nie daje mu już takiej szansy. Świat wygląda diametralnie inaczej i trudno z tym polemizować. Nie ma już Marcusa Brody’ego [fikcyjny właściciel muzeum i dyrektor Barnett College, wystąpił w filmach "Poszukiwacze Zaginionej Arki" i "Indiana Jones i ostatnia krucjata" - red.], Marion odeszła, odszedł też jego syn. Ludzie nie myślą już o przeszłości - proszę zobaczyć, jak zblazowani, niezainteresowani są jego studenci. Siły nabiera rockandrollowa kultura, modernizm. Nagle mówimy o podróżach w kosmos, dominuje narracja typu "przyjaciel mojego wroga jest moim wrogiem", wokół rozgrywają się wojny, w których bierzemy udział, choć tak naprawdę nie rozumiemy, o co w nich chodzi... Oto nowa rzeczywistość. To całkiem inny moment niż ten, w którym zanurzeni byliśmy ledwie pięć minut wcześniej.

W pierwszej części hitowej serii dr Jones walczył z Niemcami, którzy chcieli odnaleźć Arkę Przymierza. Pięć części później jego przeciwnikami wciąż są naziści, których twarzą tym razem jest grany przez Madsa Mikkelsena Jurgen Voller, hitlerowski naukowiec, owładnięty obsesją przepisania historii dzięki tytułowemu artefaktowi. Dlaczego po tylu latach, w filmie rozgrywającym się w 1969 a nakręconym w 2023, wciąż są oni "przeciwnikiem idealnym"?

- Z czysto filmowej perspektywy naziści są po prostu częścią uniwersum Indiany, tak samo jak jego kapelusz czy pejcz. Walczy z nimi od zawsze, bo uosabiają wszystko co, z czym on się nie zgadza, mają skrajnie odmienny system wartości. Na poziomie nieco bardziej symbolicznym obawiam się, że oni nigdy nie przestali być adekwatni. Dziś ruchy tego typu noszą różne nazwy, ale wciąż stanowią realne, duże zagrożenie. Napędzają ich, podobnie jak Vollera, niespełnione sny o wielkich sukcesach. Obsesyjnie wracają do przeszłości, chcą, by "było tak jak dawniej", tym się karmią. Ogień takich radykałów niestety nie gaśnie. Z filmowej perspektywy to zarówno grupa znana widzowi, kojarzona po prostu ze światem głównego bohatera, jak i, niestety, czytelny, wciąż adekwatny symbol.

[Rozmowa odbyła się podczas festiwalu filmowego w Cannes w maju 2023 roku]

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: James Mangold | Indiana Jones i artefakt przeznaczenia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy