Reklama

Alistair Banks Griffin: Coraz bardziej oddalamy się od siebie.

- "The Wolf Hour" nie powstałby, gdyby nie moje życiowe perturbacje - powiedział PAP reżyser Alistair Banks Griffin. Jego najnowszy film z Naomi Watts w roli głównej zaprezentowano podczas trwającego we Wrocławiu 10. American Film Festival.

- "The Wolf Hour" nie powstałby, gdyby nie moje życiowe perturbacje - powiedział PAP reżyser Alistair Banks Griffin. Jego najnowszy film z Naomi Watts w roli głównej zaprezentowano podczas trwającego we Wrocławiu 10. American Film Festival.
Alistair Banks Griffin / Francois G. Durand / Contributor /Getty Images

Akcja "The Wolf Hour" rozgrywa się w 1977 r. w Nowym Jorku, którym wstrząsnęły zbrodnie dokonane przez seryjnego mordercę Syna Sama. Główną bohaterką filmu jest mieszkanka Bronksu, młoda pisarka i ikona kontestacji June Leigh (w tej roli Naomi Watts). Z powodu postępującej depresji kobieta zamyka się w mieszkaniu. Ze światem zewnętrznym kontaktuje się wyłącznie za pomocą telefonu. Z rosnącym niepokojem słucha w radiu informacji o kolejnych przestępstwach w mieście. Kiedy zaczyna być nękana przez dzwoniący o różnych porach dnia i nocy domofon, popada w paranoję. W pewnym momencie los zmusza ją do stawienia czoła lękom i odkrycia, kto znajduje się po drugiej stronie.

Kiedy przeczytałam krążący w Internecie opis "The Wolf Hour" odniosłam wrażenie, że June Leigh była prawdziwą postacią albo przynajmniej miała realny pierwowzór. Na końcu filmu wyjaśniasz jednak, że całkowicie wykreowałeś tę bohaterkę. Nie zainspirowała cię żadna pisarka z tamtego okresu?

Reklama

Alistair Banks Griffin: - Pracując nad postacią, myślałem o trzech, może czterech kobietach, a nawet kilku mężczyznach. Uważam jednak, że oczywiste inspiracje rujnują bohatera. Dlatego zachowałem ostrożność. Ale to zabawne, co mówisz, bo kiedy Naomi po raz pierwszy przeczytała scenariusz, stwierdziła dokładnie to samo. Wrzuciła nawet w wyszukiwarkę hasło "June Leigh" i nie znalazła takiej osoby. Żartowaliśmy, że może powinniśmy napisać fałszywą informację.

- Tak naprawdę film "The Wolf Hour" nie powstałby, gdyby nie moje życiowe perturbacje. Przez siedem lat żyłem w małym mieszkaniu w Chinatown. To było prawdopodobnie absolutne minimum, jeśli chodzi o powierzchnię, na której człowiek jest w stanie przetrwać. Borykałem się wtedy z różnymi problemami bytowymi i egzystencjalnymi. Byłem świadkiem rożnych dziwnych zdarzeń, które rozgrywały się w moim bloku albo na moim osiedlu. Te doświadczenia otworzyły mi oczy, stały się inspiracją do nakręcenia filmu. Poza tym marzył mi się film w stylu "Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela" Chantal Akerman. To zapis trzech dni z życia matki samotnie wychowującej syna. Jej codzienna, powtarzalna krzątanina. Ten obraz niesamowicie do mnie przemówił.

Akcję "The Wolf Hour" umieściłeś w Nowym Jorku lat 70. Ten okres w historii miasta interesuje cię szczególnie?

-Tak. To był nieprawdopodobnie bolesny czas, ale też niesamowicie inspirujący. W latach 70. narodził się hip-hop, punk i new wave, a więc to, bez czego Nowy Jork nie byłby dziś tym, czym jest. Z drugiej strony lata 70. były pełne napięć i strachu. Miasto znajdowało się właściwie na granicy bankructwa. Dochodziło do masowych zwolnień. W policji i straży pożarnej kwitła korupcja. Mniejsza liczba funkcjonariuszy na ulicach oznaczała wzrost przestępczości i pożarów. W południowym Bronksie, Brooklynie i Queens grasował seryjny morderca, który szukał ofiar zwłaszcza wśród rudowłosych kobiet. Uznałem, że to bardzo ciekawe tło dla filmu.

- Poza tym wydaje mi się, że ta historia i fabuła nie sprawdziłyby się, gdyby były osadzone we współczesności. June Leigh nie mogłaby dziś całkowicie odciąć się od świata zewnętrznego. W "The Wolf Hour" jedynym medium, które ją z nim łączy, jest telefon stacjonarny. Sprzęt, który momentalnie przestaje działać, gdy dochodzi do blackoutu 1977 r. Chciałem nakreślić specyficzne zagrożenie związane z dzisiejszym światem - mianowicie, że mimo postępu technologicznego coraz bardziej oddalamy się od siebie.

Wspomniałeś o samotności, ale w tym filmie jest znacznie więcej o współczesności. Brak bezpieczeństwa, katastrofy, molestowanie seksualne to problemy szalenie aktualne.

- Pracę nad scenariuszem zacząłem praktycznie w przeddzień wyborów prezydenckich z 2016 r. To, co zdarzyło się później, zachęciło mnie, by skupić się na przeszłości Stanów Zjednoczonych i Nowego Jorku. Doszedłem do wniosku, że nasza historia jest złożona z powtarzających się cykli. To wbrew pozorom optymistyczna wizja. Uważam, że bez pewnych katastrof, o których opowiadam w filmie, nie byłoby lepszych momentów. Jeśli zaś chodzi o problem wykorzystywania seksualnego, początkowo nie miałem zamiaru opowiadać o nim w filmie. Jednak ruch metoo# i przypadki molestowania, które wypłynęły w ostatnich latach, skłoniły mnie do twórczej refleksji. Stworzyłem postać policjanta, który odwiedzając June, stara się wykorzystać sytuację.

Wróćmy na chwilę do twojego debiutanckiego pełnometrażowego filmu fabularnego "Dwie bramy snu", który był pokazywany w sekcji Quinzaine des Réalisateurs festiwalu w Cannes. Taki debiut paraliżuje czy dodaje skrzydeł?

- Nie czułem strachu, ale doskonale wiem, co masz na myśli. Presja ze strony publiczności czy środowiska może blokować twórcę. Ja tego nie doświadczyłem, bo mój pierwszy film był małą produkcją i zrobiłem go bez większych problemów. Natomiast praca nad "The Wolf Hour" faktycznie była wyzwaniem. Wyższy budżet, praca z gwiazdą filmową - to coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Na początku nie do końca wiedziałem, jak się do tego zabrać. Na szczęście to się zmieniło. Zrozumiałem, czego tak naprawdę chcę i w mojej głowie momentalnie zaczęły pojawiać się pomysły, jak to osiągnąć.

- Największym wyzwaniem była zbyt mała liczba dni zdjęciowych. Musieliśmy przeskakiwać po scenach, robić po jednym ujęciu. To, że ten film powstał, jest zasługą Naomi, która praktycznie nigdy się nie myliła. Gdybym pracował z aktorką potrzebującą więcej czasu, "The Wolf Hour" nie ujrzałby światła dziennego.

Odnalezienie sposobu, by odtworzyć Nowy Jork z lat 70. chyba też pochłonęło sporo czasu?

- Prawie dwa lata spędziłem, zastanawiając się, jak to zrobić. Zależało mi na bardzo szerokim kadrze. By uzyskać taki efekt, potrzeba dużego wnętrza. A wierz mi, w Nowym Jorku takich nie znajdziesz. Wpadłem więc na pomysł, że zbudujemy mieszkanie. Apartament, który oglądamy w filmie, powstał specjalnie na jego potrzeby. Ale wbrew pozorom nie był to mój największy problem. Znacznie trudniejsze okazało się odtworzenie Nowego Jorku widocznego zza okna. Spróbuj odnaleźć dziś w tym mieście miejsca, które wyglądają jak żywcem wyjęte z lat 70. Albo zrekonstruować odgłosy. To duże wyzwanie. Poświęciliśmy się tej kwestii w jak największym stopniu, żeby uniknąć choćby najmniejszego przekłamania.

Przy okazji "The Wolf Hour" po raz pierwszy spotkałeś Naomi Watts?

- Nie. Z tym się wiąże zabawna historia, bo poznaliśmy się w 2001 r. To było niedługo po mojej przeprowadzce do Nowego Jorku. Zostałem zaproszony na staż do pewnego reżysera. Tak się złożyło, że był wtedy z Naomi. Pewnego wieczoru poznał nas ze sobą i mieliśmy okazję do rozmowy. Bardzo miło to wspominam. Gdy po latach spotkaliśmy się planie mojego filmu, ona ani słowem nie zająknęła się o tamtym spotkaniu. Ja natomiast wstydziłem się pytać. Czekałem kilka tygodni, poznawałem ją coraz lepiej. W końcu zebrałem się na odwagę i zacząłem: "nie wiem, czy pamiętasz, bo to było prawie 20 lat temu, a ty spotykasz codziennie na swojej drodze milion osób, ale kiedyś się poznaliśmy". Okazało się, że pamięta. Przypomniała sobie nawet dokładnie, o czym rozmawialiśmy. Powiedziałem jej: "Naomi, jesteś królową". To naprawdę niesamowita osoba.

Rolę June Leigh pisałeś z myślą o niej?

- Nie. Wprawdzie spodziewałem się, że uda mi się nakręcić ten film, ale podczas pisania scenariusza staram się w ogóle nie myśleć o aktorach. Uważam, że obsadzanie kogokolwiek w roli na tym etapie jest kompletną pomyłką, bo jeśli napotkasz przeszkodę, która uniemożliwi ci realizację filmu, poczujesz podwójne rozczarowanie. Tego należy unikać, tym bardziej jeśli na co dzień ma się do czynienia z agentami gwiazd i dobrze zna się zasady, jakimi rządzi się ten świat.

Jak wspominasz współpracę z Naomi?

- Praca z nią była bardzo łatwa. Praktycznie w ogóle nie musiała przygotowywać się do roli. Urodziła się przygotowana do niej. Oczywiście, na początku kompletnie nie wiedziałem, jak z nią rozmawiać. Gdy wchodzisz do pokoju, a tam siedzi aktorka z tak olbrzymimi pokładami talentu, masz mętlik w głowie. Zazwyczaj pracując z aktorami, wypunktowuję kwestie, na których należy budować bohatera. Z Naomi było inaczej. Zamiast rozmawiać o filmie i postaci, poznawaliśmy się.

- Poruszaliśmy różne osobiste tematy, by nawiązać więź. Opowiadała mi dużo o początkach swojej pracy. Naomi uważa, że jej kariera rozpoczęła się bardzo późno. Zanim dostała rolę w "Mulholland Drive" Davida Lyncha, była bardzo nieszczęśliwa w Hollywood. Zmagała się z wszelkimi możliwymi przeciwnościami losu. Kiedy już chciała się poddać, sprawy przybrały inny obrót i została gwiazdą filmową. Wydaje mi się, że dzięki tym doświadczeniom każdą kolejną pracę traktuje z taką samą powagą i zaangażowaniem. Niezależnie od tego, czy jest nią rola w "King Kongu" czy w małej produkcji. W podobnym punkcie znalazła się June, której praca stopniowo traci na znaczeniu. W ten sposób zbudowaliśmy między nimi pomost.

Myślisz już o kolejnym filmie?

- Tak. Trudno opowiadać o czymś, czego powstanie nie jest jeszcze przesądzone, ale chciałbym wyreżyserować wysokobudżetowy film poświęcony zmianom klimatycznym i niszczeniu środowiska. Jeśli uda mi się zrealizować ten plan - a wierzę, że tak się stanie - będę szczęśliwy.

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)

Alistair Banks Griffin (ur. 1978 r.) jest reżyserem i scenarzystą, absolwentem Rhode Island School of Design. Jego krótkometrażowy film "Gauge" pokazano w 2008 r. na festiwalu w Nowym Jorku. Rok później otrzymał grant na pierwszy pełnometrażowy film fabularny "Dwie bramy snu", którego premiera odbyła się w Cannes w 2010 r. W styczniu br. podczas festiwalu Sundance zaprezentował swój drugi pełny metraż "The Wolf Hour". Polska publiczność mogła oglądać film w ramach 10. American Film Festival we Wrocławiu.

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy