Agnieszka Grochowska: Postanowiłam, że zrobię wszystko, by zagrać w "Kosie"

Agnieszka Grochowska / Mieszko Piętka /AKPA

Od początku kariery była uznawana za jedną z najzdolniejszych polskich aktorek. Szybko zaczęła grać u wielkich reżyserów - Koterskiego, Holland, Wajdy. Ale w pewnym momencie w polskim kinie było jej mniej, za to więcej grała w zagranicznych produkcjach. W ostatnich latach to się zmieniło. Agnieszka Grochowska robi film za filmem, a każda kolejna jej rola pokazuje, jak wszechstronną i dojrzałą jest aktorką. Ma w sobie delikatność, ale też dumę i pewność siebie. I coraz częściej obsadzana jest w rolach silnych, odważnych kobiet. Takich jak Pułkownikowa w obsypanym nagrodami filmie "Kos", który od 26 stycznia można oglądać w kinach. Rola dawnej ukochanej i sojuszniczki Tadeusza Kościuszki jest jedną z najlepszych w dorobku aktorki. W rozmowie z PAP Life Agnieszka Grochowska mów o tymi, że lubi ryzykować w swojej pracy, jaką cenę płaci za granie trudnych emocjonalnych ról i zdradza, że marzy o tym, by zagrać w filmie Paolo Sorrentino.

Podobno rola Pułkownikowej w "Kosie" to spełnienie jednego z twoich marzeń aktorskich, bo zawsze chciałaś zagrać w filmie kostiumowym. Ale przecież wcześniej występowałaś w filmach historycznych.

Agnieszka Grochowska: - Grałam w filmach, których akcja toczy się w czasie II wojny światowej, jak choćby w "W ciemności" Agnieszki Holland. Ale ja marzyłam o tym, żeby włożyć grubą suknię, halkę, ciasną kamizelkę, gorset. Wydawało mi się, że to jest taka przestrzeń, w której dobrze bym się czuła. Wejście w taki świat "w gorsecie", dosłowne i w przenośni, gdzie było wiele ograniczeń, mentalnych usztywnień i wielu emocji nie można było wyrażać tak jak dzisiaj, to jest bardzo ciekawe wyzwanie dla aktora. Ale u nas filmów historycznych, które sięgają dalej niż do II wojny światowej, robi się niewiele. Wiadomo, że takie produkcje są kosztowne, poza tym nie jest łatwo opowiadać o dawnych czasach w sposób, który byłby interesujący dla współczesnego widza. Dlatego niewielu twórców się na to porywa.

Reklama

Aktorzy mówią, że kostium tworzy postać. Też tak miałaś w przypadku Pułkownikowej?

- Na pewno bardzo mi pomagał, już samo założenie takiego ubrania powoduje, że stajesz się kimś innym. W gorsecie, marynarce, kamizelce z żabotem pod szyją, w której cały czas gram, jest właściwie niemożliwe, żeby usiąść na luzie czy się zgarbić, bo ten strój powoduje, że masz zupełnie inną postawę. W teatrze aktorzy czasem już na pierwszych próbach zakładają buty, w których będą grali w spektaklu, bo inaczej grasz w trampkach, inaczej na obcasie, inaczej w oficerkach, a inaczej w baletkach. Nie da się tego oszukać. W "Kosie" te niesamowite kostiumy stworzone przez Dorotę Roqueplo były ważnym elementem budującym tamten świat. Były ciężkie, było ich dużo, te halki i koszule pod spodem, do tego dochodziła wysoka temperatura, bo nagrywaliśmy latem. To wszystko pracuje na ekranie. Nie chodzi o to, że byliśmy jakoś specjalnie wymęczeni i spoceni, choć oczywiście człowiek zupełnie inaczej się czuje, gdy w upalny dzień siedzi w przewiewnej sukience, a inaczej, gdy ma na sobie kilka warstw ubrań. A jako że taki kostium trudno zdjąć, a potem trudno założyć, to chodziliśmy w nich całymi dniami. A drugim elementem, który tworzył klimat, była scenografia zaprojektowana przez Anię Anosowicz. I to też jest zupełnie niesamowite, bo ten dworek, w którym dzieje się znaczna część filmu, to był wybudowany świat. Kiedy tam weszliśmy to wrażenie było porażające - wszystko było dopracowane w najdrobniejszych detalach. To naprawdę ma szalone znaczenie. W aktorstwie jest ważne, żeby przez chwilę samemu uwierzyć, że jest się tą postacią w tych okolicznościach. A gdy przekraczasz próg domu, który jest jakby żywcem przeniesiony z innej rzeczywistości, masz sztućce, talerze, jakieś zdobienia na ścianach i mnóstwo innych szczegółów, to momentalnie przenosisz się w czasie. To działa na wyobraźnię, sprawia, że zaczynasz się inaczej czuć i w sekundę wchodzisz w inny świat. Aktorowi w takich warunkach jest dużo łatwiej grać.

"Kos" to film niezwykły. Opowiada o historii, ale współczesnym językiem. Porównywany jest do filmów Quentina Tarantino. Zdobył już wiele nagród, w tym Złote Lwy na festiwalu w Gdyni. Jak ty go pozycjonujesz w swoim dorobku?

- Bardzo wysoko. Od początku miałam wielkie nadzieje, że robimy coś fantastycznego. Szalenie cenię Pawła Maślonę. Kiedyś robiliśmy razem serial "Motyw", świetnie nam się pracowało i bardzo chciałam, żebyśmy znów się spotkali. Mniej więcej rok przed rozpoczęciem zdjęć do "Kosa" Paweł przysłał mi scenariusz i powiedział, że nie wyobraża sobie, żeby ktokolwiek inny zagrał rolę Pułkownikowej. Chyba nigdy wcześniej nikomu tak bardzo nie zależało, żebym to ja grała. Ten rok, kiedy kręciliśmy "Kosa", był dla mnie niezwykle intensywny, zagrałam w czterech filmach. Między zakończeniem zdjęć do "Dnia Matki" a rozpoczęciem pracy na planie "Kosa" miałam zaledwie cztery dni wolnego. Ale zagranie w "Kosie" było dla mnie bardzo ważne z wielu powodów. Ten film odkłamuje część naszej historii w taki inteligentny, sarkastyczny, mądry sposób, momentami śmieszny, chwilami brutalny. Chyba po raz pierwszy w polskim kinie został postawiony znak równości między pańszczyzną a niewolnictwem. Wydaje mi się, że to jest szalenie ważne, że wreszcie to pada i że Paweł opowiada o tym w tak mądry, bystry, sprawiedliwy sposób, po prostu tak po ludzku. Przez to, że "Kos" jest złożony z tak wielu elementów, jest szansa, że ta historia może być nośna i trafi do wielu osób. Bardzo na to liczę.

Wszystkie elementy świetnie ze sobą współgrają, ale każdy film zaczyna się od scenariusza. W "Kosie" dialogi, zwłaszcza w kontekście wojny na Ukrainie, ale też obecnej sytuacji politycznej Polsce, nabierają bardzo aktualnego znaczenia. Scenariusz od razu cię zachwycił?

- Tak. Nie da się zrobić bardzo dobrego filmu bez bardzo dobrego scenariusza, to jest warunek. A my dostaliśmy niesamowitą partyturę, której nie tylko nie trzeba było zmieniać, ale właściwie trzeba było tylko się w nią zagłębić i zbudować swoją postać. Mieliśmy różne próby z Pawłem, żeby skonfrontować nasze wizje postaci, ale wszyscy pracowaliśmy na tej samej konkretnej i bardzo dobrej partyturze. Dla mnie jest w tym filmie bardzo istotne to, na co zwróciłaś uwagę - że on niesamowicie rymuje się ze współczesnością. Na tym polega jakaś nieprawdopodobna siła, ten straszny kontekst, który się wytworzył po wybuchu wojny w Ukrainie. Chociaż przecież scenariusz powstawał dużo wcześniej i nagle zyskał tak kompletnie inny wymiar.

Ważny i ciekawy jest też wątek feministyczny, który w "Kosie" uosabia twoja bohaterka. Pułkownikowa nie jest od robienia wrażenia, podawania przysmaków i wina, tylko jest pełnoprawnym uczestnikiem spotkania przy stole.

- Kiedy gram jakąś postać, często sama stawiam sobie różne pytania i poszukuję na nie odpowiedzi. Gdy siedziałam przy tym stole, w otoczeniu moich znakomitych kolegów, często myślałam, jakie to by było niesamowite, gdybyśmy wreszcie siedzieli przy stole po prostu jako ludzie. Nikogo nie powinno interesować nic ponad to, że jestem człowiekiem, a nie kobietą czy mężczyzną. Tak powinno być, a jednak nie jest. Akcja filmu rozgrywa się w XVIII wieku, ale cały czas toczy się walka o równe miejsce przy stole, równy głos, o to, by nie być ograniczanym przez innych, ale też samemu nie tworzyć ograniczeń we własnej głowie. Bardzo trudno jest zerwać ze schematami, w których zostaliśmy wychowani.

W ostatnim czasie coraz bardziej czujemy siłę, moc i sprawstwo kobiet. Coraz odważniej i skuteczniej walczymy o swoje miejsce w życiu społecznym. Niektórzy twierdzą, że to kobiety zdecydowały o wyniku ostatnich wyborów parlamentarnych.

- Prawda jest taka, że w tej kwestii jest dużo lepiej, ale ciągle nie tak, jak być powinno. Moim zdaniem te zmiany powinny już pójść dalej. To jest tak męczące, że my wiecznie musimy udowadniać coś, co dawno powinno być udowodnione i oczywiste. Jesteśmy świadkami rewolucji i wspaniale, że to się dzieje. Być może potrzeba jeszcze wielu lat, żeby to wszystko naprawdę zaczęło właściwie funkcjonować.

Nie dziwię się reżyserowi "Kosa", że chciał właśnie ciebie obsadzić w roli Pułkownikowej, bo wydajesz się wręcz stworzona do grania tej postaci. To kobieta delikatna, a równocześnie silna, wręcz harda. Na ile ona jest ci bliska prywatnie?

- To jest dość zabawne, bo zanim weszłam na plan i zagrałam tę hardą Pułkownikową, która walczy o pewne rzeczy, to musiałam sama nieźle się nagimnastykować i naprawdę się uprzeć, że to zrobię. Właściwie to cud, że się udało, bo jak wspominałam, w tym czasie miałam kilka filmów po drodze. Odbyliśmy nawet z Pawłem rozmowę, kiedy płakaliśmy oboje w słuchawkę, że nie uda się poskładać terminów i ja tego nie zagram. Ale postanowiłam, że zrobię wszystko, stanę na głowie, by zagrać w "Kosie" To była jakaś szalona wręcz determinacja. Bardzo wdzięczna jestem Jankowi Macierewiczowi, z którym robiłam "Skołowanych", bo on przesunął zdjęcia z moim udziałem chyba o trzy tygodnie. To też jest rzadko spotykane w branży, że jeden reżyser umożliwia drugiemu, by zrobił film tak, jak on sobie wymarzył. Można więc powiedzieć, że jeśli chodzi o upór, to jestem podobna do Pułkownikowej. Uważam, że trzeba się bić o rzeczy dla siebie najważniejsze. Nie chodzi o to, żeby w życiu się umęczyć. Ale jeżeli chcesz czegoś, co jest dla ciebie dobre, wartościowe, piękne, co jest twoim marzeniem, to musisz o to walczyć.

Bo te ważne rzeczy nie przychodzą łatwo?

- Nie ma takiej możliwości, że to ci przyjdzie łatwo. To jest trochę jak w baśniach - żeby osiągnąć cel, musisz przejść określoną drogę, z pewnych rzeczy zrezygnować, dokonać jakichś wyborów. Pułkownikowa walczy o bardzo konkretne rzeczy, o to, żeby być wolnym człowiekiem w wolnym kraju. To jest niesamowicie piękna wizja, o którą trzeba się bić, w przenośni i dosłownie. Chyba rozumiem ideę toczenia takiej walki. Jak już wybierzesz swoją życiową drogę, to te dobre rzeczy z czasem zaczynają przychodzić. Ale na samym początku musisz podjąć ryzykowne decyzje. Trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu, wychylić głowę, zaryzykować, skręcić w ulicę, której nie znasz, skoczyć do basenu choć nie wiesz, czy jest w nim woda.

Ty też tak ryzykowałaś?

- Kiedy byłam bardzo młodą aktorką, to czasem czekałam ponad rok, żeby zagrać kolejną interesującą mnie rolę, a przy tym rezygnowałam z rzeczy, które mogły mi przynieść szybkie pieniądze i sławę. Zdecydowałam jednak, że nie chcę grać trzy lata w serialu, bo chcę robić fantastyczne filmy. Miałam jakąś wizję swojej kariery, ale nie miałam żadnej gwarancji, że kiedykolwiek do mnie zadzwoni telefon. Uparłam się jednak, że kiedyś te ciekawe rzeczy do mnie przyjdą. To nie było łatwe, bo oznaczało wiele miesięcy siedzenia bez pracy, zastanawiania się, co dalej, wątpliwości, że może głupio postępuję, bo za chwilę nie będę miała co do garnka włożyć, więc po co mi te idealistyczne wizje. Dziś, po dwudziestu latach w zawodzie, ciągle jestem ciekawa nowych rzeczy. Dlatego jak mi zaproponowano, żebym na potrzeby roli w "Dniu Matki" poszła na dziesięć miesięcy na treningi kickboxingu, to nie mogłam sobie tego darować. Fascynuje mnie podjęcie takiej próby. To jest niesamowicie fascynujące, jak czegoś nie umiesz, a potem musisz to zrobić.

Wspomniałaś, że w ciągu jednego roku zagrałaś w czterech filmach. To "Dzień Matki", "Kos", "Skołowani" i "Akademia Pana Kleksa". Nie potrafisz odmawiać, kiedy jakaś propozycja wydaje ci się ciekawa?

- Dzisiaj nie żałuję, bo udało się zagrać te wszystkie niesamowite rzeczy. Ale na pewno było tego za dużo, bo potem to odchorowałam. To jest naprawdę katorżnicza praca - po 12-14 godzin na dobę. Nie da pracować przez wiele miesięcy na takich obrotach. Do pewnego momentu wydaje się, że dasz radę, a potem kończy się tak, że organizm mówi "nie". Ale prawdą jest, że trudno było mi zrezygnować z któregoś z tych projektów. "Dzień Matki" był dla mnie wielkim wyzwaniem, "Kos" od początku był fenomenalnym projektem, potem film "Skołowani", który mieliśmy robić przed pandemią, ale zdjęcia się przesunęły, a już byłam w to zaangażowana i chciałam zagrać z Michałem Czerneckim i wydało mi się ciekawe, że opowiadamy w mądry, ale trochę lżejszy sposób o bohaterach na wózku inwalidzkim. A na koniec doszła "Akademia Pana Kleksa". Pomyślałam sobie, że skoro zrobiłam film kostiumowy, sensacyjny, komedię romantyczną, to jeszcze zrobię bajkę dla dzieci.

Skoro już jesteśmy przy filmach dla dzieci... Twoi synowie oglądają cię na ekranie?

- Na razie widzieli tylko "Akademię Pana Kleksa" i "Skołowanych". Większości filmów, w których zagrałam, nie mogą jeszcze oglądać, bo po prostu są na nie za mali.

A mają jakieś ciągoty aktorskie?

- Na szczęście takich ciągot nie mają. Mówię "na szczęście", bo chyba wszyscy aktorzy uważają, że to najgorszy zawód świata, nie znam żadnego, który byłby zachwycony tym, że jego dzieci chcą zostać aktorami. Synowie bywali ze mną na planie, ale tam nie jest aż tak ciekawie, przeważnie czeka się wiele godzin. "Kosa" kręciliśmy latem, niedaleko od Warszawy, w pobliżu był las, rzeka, znalazłam fajny dom, gdzie mogli być ze mną i ze swoją nianią. Zdjęcia zaczynały się mniej więcej od piętnastej i trwały do czwartej rano. Wracałam z planu nad ranem, kładłam się na sześć godzin, wstawałam o dziesiątej i miałam pięć godzin lata, które spędzałam z dziećmi. Takie wakacje na planie. Wszystko jakoś udało się zorganizować. Mam w tym pewne doświadczenie, bo kiedy grywałam zagranicą, bardzo często zabierałam ze sobą dzieci. Teraz byłoby to logistycznie znacznie trudniejsze, bo chodzą już do szkoły.

Kiedyś bardzo dużo grałaś za granicą. Teraz uznałaś, że przyszedł czas na polskie filmy?

- Kiedy przyszła pandemia, okazało się, granie w filmach zagranicznych oznaczało koszarowanie, a ja nie byłam na to gotowa. Poza tym w Polsce pojawiły się bardzo ciekawe rzeczy, w ostatnim czasie dostaję niesamowite propozycje, więc teraz w zasadzie gram tylko w kraju. Mam w planach bardzo ciekawy projekt zagraniczny, o którym nie za bardzo mogę jeszcze powiedzieć, ale zdjęcia zaczniemy najwcześniej w 2025 roku. Wydaje mi się, że nie jest istotne, czy film jest zrobiony w Polsce czy zagranicą. Ważne jest, co to za film, jaki jest scenariusz i z kim będę go robić. Ludzie, których spotykam w pracy, są ogromną wartością i jeżeli można przebywać z kimś fajnym, ciekawym, to warto się postarać. Wtedy sam proces tworzenia filmu jest czymś niezwykle cennym dla mnie. Fajnie, jak przy okazji taka produkcja odniesie sukces, chociaż wiadomo, że nie zawsze tak jest. Ale zostaje wdzięczność wobec ludzi, z którymi się pracowało. Łączy nas coś ciepłego, dobrego i jest szalenie ważne.

Masz jeszcze jakieś marzenia zawodowe, w Polsce lub za granicą?

- Ciągle powtarzam, że chciałabym zagrać u Paolo Sorrentino. To jeszcze inna bajka, bardzo ciekawy świat. Co ważne, chciałabym zagrać po włosku. Wiadomo, że nie zagram Włoszki, ale mogę zagrać Polkę, która mówi po włosku nie jakoś wybitnie. To ciekawe, jak się wyrażasz przy pomocy innych języków. Grałam już po angielsku, niemiecku, raz po rosyjsku, ale po włosku jeszcze nie. To jest takie super wyzwanie, które pozwoliłoby spróbować czegoś innego.

Ten rok też będzie intensywny czy będziesz chciała złapać oddech?

- Zobaczymy. Na pewno muszę odpocząć, bo mam za sobą dwa kolejne filmy, które były kręcone w wakacje i jesienią ubiegłego roku. Teraz mam trochę wolnego, więc jestem na pełen etat w domu, myślę o różnych podróżach, czytam książki. Jest dużo ciekawych rzeczy do robienia. Wydaje mi się, że im dłużej jestem aktorką, tym bardziej obciążające jest dla mnie granie. Nie tyle fizycznie, ale coraz mocniej wchodzę w emocje. To jest kuszące, ciekawe, na tym polega ta praca, ale nie jest zupełnie obojętne dla psychiki. Nie postawisz tak do końca cezury pomiędzy sobą a postacią, którą grasz. To jest bardzo dziwne i niezbadane, gdzie to się kończy, a gdzie zaczyna. Dlatego trzeba się ze sobą obchodzić ostrożnie i być dla siebie dobrym. Czasem potrzeba przerwy na życie, po prostu.

Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Agnieszka Grochowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy