Reklama

Z fryzurą "blond mop"

Filmowy zawrót głowy. W tym tygodniu na nasze ekrany trafiło aż dziesięć filmów. W tym jeden wybitny - niesłusznie pominięty przy oscarowych nominacjach - "Zapaśnik" Darrena Aronofskiego z wielką rolą Mickeya Rourke'a.

Recenzent "Dziennika" przekonuje, że "Zapaśnik" udowadnia, że "mamy do czynienia jedną z najbardziej wyrazistych osobowości reżyserskich współczesnego kina". Z kolei krytyk "Gazety Wyborczej" docenia aktorstwo powracającego do wielkiego kina Rourke'a. "Z fryzurą blond mop, opalenizną a la Lepper, muskułami napompowanymi sterydami i - przede wszystkim - twarzą nieruchomą jak u indiańskiego wodza, gra właściwie głównie oczami - ale potrafi wyrazić nimi niezwykle szerokie spectrum emocji. Jeszcze jednak ważniejsza jest pewna paralelność losów aktora i bohatera, która pozwala filmowi obracać podtekstami i nadaje mu dodatkowy wymiar. Gdyby nie to, Zapaśnik byłby schematycznym i przeciętnym filmem walki czy drugiej szansy, jakich powstały już setki. Dzięki powracającemu z dalekiej podróży Rourke'owi jest tym sto pierwszym, który trafia w punkt" - pisze Paweł Mossakowski.

Reklama

Inna ważną premiera tygodnia jest nominowany do tegorocznego Oscara niemiecki "Baader-Meinhof". Jednak obraz Uli Edela rozczarowuje krytyków. "To film uników. Uli Edel, twórca My, dzieci z dworca Zoo, który sięgnął po książkę Stefana Austa, nakręcił obraz ostentacyjnie ostrożny. Żadnego głębszego psychologizowania, żadnego wchodzenia w socjologiczne niuanse, jakby reżyser z góry chciał uniknąć zarzutów o mitologizowanie twórców terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii, czyli RAF-u z jednej strony, ale też o ich jednoznaczną krytykę z drugiej. Wybrał więc wyjście neutralne - Baader-Meinof to drobiazgowo trzymająca się faktów rekonstrukcja wydarzeń (choć nieco - w porównaniu z książką - zredukowanych): realistyczna w formie (wyblakłe, przypominające archiwalne materiały z lat 70. zdjęcia) i brutalna w szczegółach" - pisze w "GW" Paweł T.Felis.

Z entuzjazmem przyjęto za to nową komedię Olafa Lubaszenko - "Złoty środek". Recenzentka "Dziennika" przyznała, że film ją po prostu... rozśmieszył. "Jest śmiesznie. To zaskakujące, ale jest zwyczajnie zabawnie. W prościutka fabułę, która obroniłaby się nawet w kinie przedwojenny, Lubaszenko wplótł sporo świeżego humoru, udane skecze, odrobinę sentymentalizmu. Do tego dołożył bardzo dobrze dobrana obsadę drugiego planu i bardzo ładną dziewczynę w roli głównej. I proszę. Oglądając Złoty środek można uwierzyć, że nic prostszego, niż zrobić komedię" - pisze Magdalena Michalska.

Na plus krytycy ocenili też jedyną w tym tygodniu propozycję dla młodego widza. "Tajemnica Rajskiego Wzgórza" to - według Wojtka Kałużyńskiego z "Dziennika" - "solidna ekranizacja leciwego klasyka dziecięcej fantastyki". "Można by ponarzekać, że tajemnica zbyt szybko się wyjaśnia, bohaterowie poustawiani są w zbyt symetrycznych pozycjach, że realizatorzy zbytnio skupili się na samym tylko eksponowaniu magicznych niezwykłości i efektów specjalnych. (...) Ale ma też film Gabora Csupo swoje atuty. Po pierwsze bardzo wdzięczną Dakotę Blue Richards, po drugie sporo staroświeckiego uroku scenograficznego i narracyjnego" - wyjaśnia recenzent "Dziennika".

Mieszane uczucia pobrzmiewają z recenzji kolejnego filmu, który w piątek wszedł na nasze ekrany. "Brick Lane" to co prawda "ważny, ale słabszy niż świetna powieść głos w debacie na temat prawa do osobistej wolności w klatce tradycji i religii" ("Dziennik"), ale nie prezentuje "nic nowego i ciekawego - tyle, że dobrze i subtelnie grane" ("Gazeta Wyborcza"). W dodatku jest "całkiem politycznie poprawny, czasem aż nadto uładzony".

Nie inaczej krytycy potraktowali bułgarski "Świat jest wielki, a zbawienie czai się za rogiem". "Całkiem niezły, choć nieco naiwny film o szalonym dziadziusiu, który przywraca wolę życia w zdołowanym, zrezygnowanym wnuku" - czytamy w "Gazecie Wyborczej", ale recenzentka "Dziennika" dodaje: "Wszystko niby się zgadza. film nie fałszuje rzeczywistości, próbując uchwycić zbiorowe doświadczenie [Bułgarii] w ostatnich 20 latach. a jednak dotyka go tylko po wierzchu, trochę jak na folkowej wystawie na import. I przez to zatrzymuje się na poziomie banałów".

W piątek na naszych ekranach zadebiutowało również brytyjskie "Powrót do Brideshead". "Film jest przydługi, rozlazły i chwilami nudnawy. Bardziej piękny zewnętrznie niż poruszający. Okres międzywojnia w Anglii jest w ogóle niezwykle malowniczy (patrz: daleko ciekawsza Pokuta), wyzwala dziwną tęsknotę za tym niedzisiejszym stylem życia, jednak największą frajdę z tego powrotu będą mieli miłośnicy brytyjskich dramatów kostiumowych w stylu - dawno niewidzianego - tandemu Merchant - Ivory" - twierdzi Paweł Mossakowski ("Gazeta Wyborcza").

Na koniec trzy najokrutniej potraktowane przez recenzentów tytuły.

O "Nienarodzonym" krytyk "Dziennika" napisał, że "jest głupim filmem - w niejednym horrorze dało się to przełknąć w miarę bezboleśnie. Gorzej, że jest [też] całkowicie pozbawiony napięcia, jego akcję można przewidzieć co do minuty, a jeśli już straszy, to co najwyżej nagłym pojawieniem się ducha w łazienkowej szafce". "Marley i ja" to - według Magdaleny Michalskiej z tej samej gazety - obraz "o psie, który ukradł film Jennifer Aniston i Owenowi Wilsonowi. I o tym, że nawet wdeptując w jego kupę, można odkryć miłość i radość z życia". Wreszcie rosyjskie "Okrucieństwo" w ocenie Pawła Mossakowskiego ("GW"), który twierdzi, że żadnej z bohaterek "nie ma się ochoty oglądać dłużej niż dziesięć minut (jedna jest wyjątkowo antypatyczna, druga kompletnie nijaka) cała ta manipulacja jest śmiechu warta, a dziury w scenariuszu wielkości jeziora Bajkał. Okrucieństwem byłoby skazywanie kogokolwiek na oglądanie tego filmu".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: fryzury | obraz | tajemnica | filmy | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy