Reklama

Ta scena była najbardziej wymagająca w całej serii. Aktor zdradza szczegóły

"Harry Potter" to jedna z tych filmowych adaptacji, którą pokochały miliony. Aby odtworzyć ten magiczny świat przed aktorami i ekipą pojawiło się mnóstwo wyzwań, ale chyba nikt się nie spodziewał, że do nakręcenia tej jednej sceny potrzebnych będzie aż 95 ujęć.

Sukces powieści J.K. Rowling szybko został wykorzystany przez filmowców, choć należy przypomnieć, że pisarka początkowo miała problem ze znalezieniem wydawcy, ostatecznie powieść znalazła się na półkach księgarń. Od tamtej pory Hogwart i przygody trójki czarodziejów zawładnęły sercami dzieci i młodzieży, a kolejne części serii dojrzewały razem z grupą odbiorców, trafiając również do dorosłej publiczności. Nie inaczej było z kinowymi wersjami hitów i choć przepełniony zaklęciami, fantastycznymi zwierzętami i magicznymi miejscami świat przysporzył mnóstwa problemów realizacyjnych, to nie centaury, smoki, czy widowiskowe pojedynki były największym kłopotem, a scena, którą nazwano ujęciem "siedmiu Harrych"

Reklama

"Siedmiu Harrych": Realizacyjny majstersztyk

Za ostatnie trzy części odpowiedzialny był David Yates, a więc również za pierwszą część "Insygniów Śmierci". To właśnie w tym dziele i to już na samym jego początku mogliśmy zobaczyć to, co zajęło twórcom tyle czasu. Mowa o sekwencji, która toczy się w domu przy Privet Drive, kiedy to członkowie Zakonu Feniksa zbierają się celem odeskortowania chłopca z blizną do bezpiecznego miejsca. Używają eliksiru wielosokowego, pozwalającego zmienić swoją postać i takim oto sposobem kilku przyjaciół Harry’ego staje się na moment właśnie nim, aby oszukać sługusów Voldemorta.

Z pomocą czarodziejskich sztuczek ta scena byłaby niezwykle prosta do nakręcenia, ale, aby uzyskać perfekcyjny efekt na planie bez pomocy magii, wykorzystano zaawansowaną kamerę, która kontrolowała ruch aktorów, a na uzyskanie pożądanego efektu potrzeba było aż 95 prób. David Yates miał jeszcze jedno zadanie dla samego aktora. Daniel Radcliffe musiał nauczyć się sposobu bycia kolegów z planu, aby nadać poszczególnym Harrym ich charakterystyczne rysy. Dzięki temu cała scena była bardziej wiarygodna i autentyczna. 

Daniel Radcliffe o pamiętnej sekwencji

Aktor doskonale pamięta ilość pracy, jaką trzeba było włożyć w powodzenie tego przedsięwzięcia i wspomina: “zasadniczo masz kamerę sterowaną ruchem i jest ona zaprogramowana przez komputer tak, aby za każdym razem wykonywała dokładnie te same ruchy. Kręciliśmy jedną wersję ze mną jako jedną z postaci i kolejną, w której byłem inną postacią. Całość była bardzo specyficzna, więc jeśli przesunąłeś się za daleko o kilka centymetrów w lewo, ujęcie do niczego się nie nadawało, ponieważ wtedy w torii stałbyś na wersji mnie". Biorąc pod uwagę te wszystkie wymagania, liczba 95 wcale nie wydaje się tak dużą. Ciekawe czy nowy serial o Harrym Potterze tworzony dla platformy Max, również zaskoczy podobnymi rozwiązaniami realizacyjnymi.

Zobacz również: Twórca "Gwiezdnych wojen" z honorową Złotą Palmę w Cannes. "Jestem zaszczycony"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy