"Jarocin. Po co wolność": Nigdzie w Polsce nie można było zobaczyć takiej kolejki

Kadr z filmu "Jarocin. Po co wolność" /materiały prasowe

"Wolność. Po co nam wolność? Macie przecież filmy fantastyczne. Wolność. Po co nam wolność? Czasem zezwolenie demonstracji ulicznych. Wolność. Po co nam wolność? Z każdej wystawy dobrobyt tryska. Wolność. Po co nam wolność? Macie przecież chleb i igrzyska" - śpiewał Kazik Staszewski w roku 1989 na albumie "Kaseta" zespołu Kultu. Niespełna trzy dekady później to pytanie stało się myślą przewodnią dokumentalnego filmu Leszka Gnoińskiego i Marka Gajczaka, którzy na świat wokół nas spojrzeli przez pryzmat najbardziej zmitologizowanego festiwalu w dziejach Polski.

"Jarocin. Po co wolność": Cały rok człowiek się do tego przygotowywał

Utwór Kultu, przywołany powyżej, wspomina na początku filmu Tomasz Budzyński, lider Siekiery i Armii. "Pamiętam taki koncert, to był jakiś '86 albo '87 rok. Jak grali utwór 'Wolność' to się rozpłakałem. Stałem z kolegą i jego dziewczyną i oni też płakali' - mówi po latach. Festiwal w Jarocinie był wówczas oazą wolności dla młodzieży z polskich miast i wsi. Jak dodaje Krzysztof "Grabaż" Grabowski: "Jarocin był sylwestrem, Nowym Rokiem, Bożym Narodzeniem i Wielkanocą zarazem. I cały rok człowiek się do tego wydarzenia przygotowywał [...] W Jarocinie można się było czuć dobrze, kiedy umiałeś sobie swoją wolność zorganizować. Natomiast cały czas pamiętało się o tym, że nie można za bardzo wyjeżdżać za linę".

Reklama

Jeszcze kilka lat wcześniej miasto nie było w stanie się niczym wyróżnić, aż w 1970 roku powstał pomysł na imprezę muzyczną. Anegdota głosi, że ktoś się upił i krzyknął, że może warto zrobić tam festiwal. Ale nie taki jak pierwszomajowe festyny, ale poszukujący czegoś nowego. Na pierwszą edycję przyjechało kilkadziesiąt zespołów rockowych, jazzowych z całej Polski. Przyjmowano wszystkich, bez wyjątku. W 1980 roku doszło do absolutnego szoku kulturowego. Senne, zastygłe w szarzyźnie miasto wypełniły tłumy młodych ludzi w bujnych czuprynach i postawionych na cukier irokezach; z agrafkami i ćwiekami. Mieszkańcy w pierwszym odruchu mówili o zgorszeniu, prowokacji. Doszło do przemocy, kiedy do pociągu wiozącym festiwalowiczów wpadło stu kibiców, którzy podpalili i pocięli kilku punkowców. Uzbrojone patrole wojskowo-milicyjne krążyły po lasku wokół terenu festiwalu.

Jarocin był zderzeniem dwóch totalnie absurdalnych światów

"Jarocin był zderzeniem dwóch totalnie absurdalnych światów" - opowiada w filmie "Jarocin. Po co wolność" Krzysztof Grabowski, perkusista zespołu Dezerter. "Z jednej strony ta oaza muzyków, wariatów, świrów, różnych dziwaków, którzy się zjechali w jedno miejsce. Z drugiej, ten tłum milicji obywatelskiej, który to wszystko otaczał i próbował w jakiś sposób kontrolować. A tu wychodzi na scenę czterech małolatów, którzy mają utwory z tekstami na granicy więzienia".

Dezerter miał w repertuarze m.in. utwór "Spytaj milicjanta" z jawnie szyderczą i antysystemową wymową: "Która droga słuszna / Według prawa i porządku / Kto prowadzi mnie do szczęścia i zaszczytnych obowiązków / Spytaj milicjanta On Ci prawdę powie / Spytaj milicjanta / On Ci wskaże drogę / On Ci wskaże drogę". Ich debiutancki album "Underground out of Poland" z 1987 roku - zawierający utwory nagrane poza wiedzą cenzury - został wydany poza krajem, nakładem amerykańskiego wydawnictwa Maximumrocknroll.

Koncerty zespołów, których w PRL-u nie można było usłyszeć w radiu, przeszły do historii Jarocina. Siekiera, w pierwszym składzie z Budzyńskim w roli lidera, dała w 1984 roku krótki, dwudziestominutowy występ, podczas którego publiczność pod sceną oszalała. Kilka lat później na jarocińskiej scenie zespół Wańka Wstańka & Ludojades wykonał utwór "Generał". Budzyński wspomina jak jego lider, Krzysztof "Bufet" Bara, krzyknął ze sceny: "Wojtek, ty ch**u!". "Dopiero co skończył się stan wojenny. Wyzywanie generała Jaruzelskiego publicznie mogło się naprawdę źle skończyć" - dodaje w filmie Budzyński.

Na tej samej scenie, w czasach komunizmu, zespół Izrael śpiewał ze sceny: "Wolny naród musi być", mydląc cenzorom oczy interpretacją o rastafariańskiej, duchowej rewolucji. Przekaz płynął do tłumów, aż w końcu zainteresowała się nim cenzura. Grabaż wspomina, jak pewnego dnia nadgorliwy cenzor zablokował mu dziewięć na dziesięć tekstów. Wśród nich był "Bagnet na broń" Władysława Broniewskiego, który też nie przeszedł.

Tymczasem tłum pod sceną, w którym mieszały się ze sobą różne subkultury, domagał się prawdziwego przekazu. Był to czas, kiedy do Jarocina przyjeżdżali wszyscy. "Szedłem przez Jarocin i była kolejka do piekarni. Stało dwóch skinów, jeden punkowiec z irokezem, hipiski z koralikami, ksiądz z małolatami z oazy, kilku milicjantów, żołnierzy i ja" - opowiada Marek Piekarczyk z zespołu TSA: "Nigdzie w Polsce nie można było zobaczyć takiej kolejki".

Po upadku komuny zmienił się ustrój, zmienił się też Jarocin

Po upadku komuny zmienił się ustrój, zmienił się też Jarocin. Za moment przełomu uznaje się rok 1993. Nie było już cenzury, nie było też prohibicji na terenie festiwalu. Na scenie pojawiły się kapele nowego pokolenia: Ploretaryat, Defekt Muzgó czy Ga-Ga/Zielone Żabki. Rafał Księżyk, dziennikarz i krytyk muzyczny, autor książki "Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993", tłumaczy, że festiwal wszedł wówczas w fazę przepoczwarzenia, ale zarazem zebrały się nad nim ciemne chmury. Kiedy w czasach rodzącego się w Polsce kapitalizmu, organizatorzy pozyskali sponsora strategicznego (firmę Marlboro), doszło do zadymy. Banery korporacji były zrywane, a grupy, które coraz śmielej czerpały inspirację z zachodnich idoli, zostały przez jarocińskich fanatyków obrzucone kamieniami. Ktoś w stronę sceny rzucił bombę gazową. Ludzie ruszyli na uzbrojonych ochroniarzy ze sztachetami wyrwanymi z płotu.

Nagle w Jarocinie stanęły barierki, które zwiększył dystans między publiką a artystami. "Te chamskie bandy nie chciały dopuścić, żeby wystąpił ktoś inny niż ich idole" - wspomina z goryczą Budzyński. "Wcześniej takich aktów agresji nie było".

Jarocin stał się dokładnie tym, czym reaktywowany w latach 90. w Stanach festiwal Woodstock, który przerodził się w zadymę pod znakiem chaosu i zamieszek. Pod jarocińską sceną zarejestrowano podobne obrazki. Padły strzały. W pamięci zostały wybite okna, straty na kilkadziesiąt tysięcy złotych i niewiele więcej. Festiwal zamknięto na ponad dziesięć lat.

Przeciw czemu ja mam się tutaj buntować?

Twórcy dokumentu "Jarocin. Po co wolność" nie kryją sceptycyzmu wobec idei reaktywacji Jarocina po latach przerwy i dla nowej publiczności, która ma zupełnie inaczej ustawione priorytety. Legenda tego wydarzenia minęła, powrót nie jest możliwy. Nie ma miejsca na bunt w takiej formie, jak dawniej. Namioty i parasole stojące przy budkach z piwem przypominają już bardziej, jak mówi jeden z uczestników, piknik w stylu dni Koszalina. "Przeciw czemu ja mam się tutaj buntować? Balonikom i strzelającym diabełkom? Punk rock jest za płotem, a nie tam" - żali się do kamery.

Sami muzycy, podstarzali panowie, choć do Jarocina wracają, też zupełnie inaczej traktują to wydarzenie. "Teraz to jest festiwal muzyki rockowej dla rodzin. Przyjeżdżają kombatanci ze swoimi dziećmi i mówią: zobaczy, tutaj ja przyjeżdżałem jak byłem w twoim wieku" - śmieje się Tomasz Budzyński. Podczas tegorocznej edycji usłyszymy kilku starych załogantów: Tomasza Lipińskiego z Brygady Kryzys i Tiltu, Lecha Janerkę, Muńka Staszczyka z T.Love, Grabaża czy Pawła Gumolę z zespołu Moskwa.

Czy ponad pół wieku po pierwszym Jarocinie, w roku wielkich przemian i nadchodzących w Polsce wyborów, padnie stamtąd pytanie patronujące filmowi Gnoińskiego i Gajczaka? Przekonamy się już za kilka dni.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jarocin po co wolność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy