Reklama

"W imię..." namiętności, w której krył się potencjał na piękną historię [recenzja]

"W imię..." to opowieść o miłości, obywającej się bez słów i o namiętności przełamującej społeczne bariery. Najnowszy film Małgośki Szumowskiej to inicjacyjna historia, w której dorosły mężczyzna, dzięki spotkaniu wrażliwego nastoletniego chłopca, uczy się rozumieć i nazywać emocje, które od zawsze nim targały.

Akcja filmu toczy się w mazurskiej wiosce na przysłowiowym końcu świata. W miejscu, skąd nie prowadzą żadne drogi i gdzie lasy rozciągają się po horyzont. Mieszkańcy wielkich metropolii powiedzieliby, że w raju. I czy rzeczywiście trochę tak nie jest?

Królem w parafii jest ksiądz Adam (Andrzej Chyra), samozwańcza królową - lokalna piękność o imieniu Ewa (Maja Ostaszewska). Ci dwoje nie popełnią jednak wspólnie grzechu, bo we współczesnym raju siły rozkładają się inaczej. To nie nad kobietą zawiśnie wina za zerwanie owocu z drzewa poznania dobrego i złego, bo Adam autentycznie nie czuje pociągu do kobiet. Woli mężczyzn; i nie chłopców - bo nie o pedofilskie zapędy księdza tu chodzi, ale o namiętność, jaką jeden mężczyzna może świadomie odczuwać wobec drugiego.

Reklama

Po co więc kościelny entourage? Może dlatego, by Adam, który przyjeżdża do parafii z miasta, nie funkcjonował w wiejskiej społeczności jako "ten obcy", ale został przyjęty jako "swój" i zaakceptowany z całym dobrodziejstwem inwentarza?

Szumowska w wielu wywiadach podkreśla, że "W imię..." nie ma być płomiennym społecznym manifestem, ale zwykłym melodramatem. I w roli takiego film sprawdza się w pierwszej połowie. Kadry są wówczas po brzegi wypełnione naturalnością płynącą ze zderzenia wielu grających w filmie naturszczyków z kamerą. Brutalne relacje panujące między chłopcami z parafialnego ogniska dla trudnej młodzieży są też wtedy skontrastowane z nieśmiałością i czułością rodzącą się na linii ksiądz i Szczepan (Mateusz Kościukiewicz).

Szumowska, nagrodzona na Gdynia Film Festiwal za reżyserię, ma ewidentnie wiele interesujących pomysłów, które przekuwa na niebanalne fabularne wątki. Jednym z nich jest odebranie aparatu mowy Szczepanowi. Dorosły chłopak jest wciąż nieco niedojrzały, więc przebywa z parafialnymi wychowankami księdza. Nie mówi wiele, ale wszystko bacznie obserwuje, rozumie i coraz silniej odczuwa. Relacja między nim a księdzem, którego określić można w podobnych słowach - dorosły, ale wciąż nieco niedojrzały - rozgrywa się na poziomie gestów i spojrzeń. Dzięki temu napięcie narasta, a rozgorączkowani widzowie wciąż czekają na nienadchodzące spełnienie i czy sami nie zaczynają go pragnąć?

Szkoda więc, że Szumowska w pewnym momencie rezygnuje z budowania napięcia. Zbyt szybko doprowadza do wybuchu emocji, histerycznych zwierzeń (choćby tylko przed ekranem komputera i na Skypie) i zerwania cienkich jak pajęcze nitki powiązań, zbliżających do siebie dwóch mężczyzn, którzy dopiero uczą się nazywać swoje emocje i akceptować je, choć rodzina, kultura i społeczeństwo każą im jej ukrywać przed światem.

Reżyserka świetnie prowadzi swoich aktorów i z precyzją używa ich jako narzędzi służących przebudowie społecznej świadomości. Trudno się jednak pozbyć wrażenia, że w pewnym momencie zaczyna działać za szybko. Subtelnie i powoli prowadzona narracja nabiera niepotrzebnego tempa, a w biegu na oślep najłatwiej zgubić kierunek.

Coś w filmie pęka i się rozwarstwia, więc zamiast narastającego napięcia, narasta poczucie chaosu i dezintegracji świata przedstawionego. Niebagatelną rolę ma w tym muzyka i pojawienie się rockowego kawałka, ilustrującego jedną z najbardziej emocjonalnych scen w filmie. W pewnym momencie publicystyka zastępuje filmowość, a przekaz konkretnych treści staje się ważniejszy niż przekazanie emocji, z których od początku pleciona była historia.

Po obejrzeniu "W imię..." nie mogę uwolnić się od wrażenia, że oglądałam dwa zlepione ze sobą filmy - ten pierwszy pozostawił po sobie głęboki ślad, bo ze świecą szukać innego polskiego reżysera, który z taką wrażliwością portretuje wieś i w konwencję autentycznego melodramatu wpisuje tabu, by na oczach społeczeństwa je przełamać. Ten drugi jest jak zaangażowany publicystyczny esej, którego przeczytanie ma mnie ustawić w konkretnej pozycji (czy raczej opozycji).

Szumowska podobno bardzo długo pracowała nad montażem, a finalne decyzje padały i zmieniały się jak w kalejdoskopie. Czy to ten brak dyscypliny widać w drugiej połowie filmu? Czy ujawnia się wtedy raczej niezdecydowanie, na ile spektakularność będzie miała większy wydźwięk od subtelności wywodu?

Jeśli urządzić pokaz sił, spektakl zawsze przegra z monodramem. Kiedy bowiem siła kryje się w historii, a w przypadku filmu Szumowskiej niewątpliwie tak właśnie jest, to subtelność w prowadzeniu narracji pozostawia widzów w większym niepokoju. Z poczuciem, że coś się stało, dzieje się i będzie się dziać, i nic się nie zmieni nawet, jeśli będziemy udawać, że wymownych spojrzeń rzucanych sobie przez mężczyzn wcale nie widzimy.

6/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"W imię...", reż. Małgorzata Szumowska, Polska 2013, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 20 września 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama