"O Yeti!": Yeti twój najlepszy przyjaciel [recenzja]

Kadr z filmu "O Yeti!" /UIP /materiały prasowe

Sympatyczny film, który zaraża uśmiechem i pozwala miło spędzić czas w kinie, z kilkoma absolutnie bajecznymi scenami. A takiego kudłatego i spontanicznego kumpla jak tytułowy Yeti Everest - każdy chciałby mieć, bez względu na rok urodzenia wpisany do dowodu.

Yeti istnieją. Żyją wysoko, wśród szczytów Himalajów. Niestety człowiek nie daje im spokoju. Szuka, tropi i - co tu dużo mówić - prześladuje. Gdyby nie magiczne moce, które yeti posiadają i za ich pomocą ukrywają zdecydowaną większość śladów po sobie, miałyby naprawdę poważne kłopoty. Jeden, Everest, popełnia błąd i od razu wpada w tarapaty po uszy!

Niecnej parce - pewnemu bogaczowi o nazwisku Burnish i wynajętej przez niego osóbce z długim końskim ogonem, niejakiej doktor Zarze - udaje się nie tylko wytropić Wielką Stopę, ale także ją pojmać i wywieźć tysiące kilometrów od domu. Bynajmniej nie w szlachetnych celach. Kudłaty stwór ucieka jednak z pilnie strzeżonego więzienia i po szalonym biegu trafia na dach, gdzie swoją kryjówkę ma Yi.

Reklama

Dziewczynka niedawno straciła ojca i jeszcze sobie z tym nie poradziła, pomimo miłości i troski ze strony mamy i babki. Kilka pięter nad swoim mieszkaniem może marzyć, rozmyślać i grać na skrzypcach, czego tata ją nauczył. Do czasu aż nad jej głową pojawi się helikopter, a za praniem odkryje wycieńczonego i przerażonego Everesta (sama nadaje mu to imię). Nim się zorientuje, wyląduje z nim oraz z dwoma kolegami - psotnym kilkulatkiem Pengiem i zapatrzonym w swoje selfie oraz designerskie trampki rówieśnikiem Jinem na barce płynącej w stronę Himalajów. Po piętach deptać im będą złowrodzy najemnicy Burnisha.

Oczywiście, będzie to podróż, która wszystkich odmieni i pozwoli im wkroczyć na kolejny etap życia. Jak w każdym filmie dla młodego widza i w "O Yeti!" zabawa łączy się z nauką i przesłaniem. Jill Culton, która wcześniej dała się poznać jako współreżyserka "Sezonu na misia", stawia przede wszystkim na przyjaźń i rodzinę, po części ekologię, sztukę (te skrzypce), a także wprowadza wątki związane z przepracowywaniem straty i żałoby.

Poza tym animacja, która jest pierwszą dużą koprodukcją między amerykańskim studiem DreamWorks i Pearl Studio z siedzibą w Chinach, pozwala widzom z Europy i Ameryki przyjrzeć się pewnym elementom z kultury i tradycji Państwa Środka. Wprowadzone są subtelnie i przeplecione hitami Coldplay, ale to zawsze lekki twist w fabule, której kolejne punkty zwrotne i koniec dorośli widzowie znają jeszcze przed wizytą w kinie. Zresztą dlaczego by i nie posłuchać głosu Chrisa Martina?

Znajomość formuły nie przeszkadza, szczególnie że wprowadzona do filmu jest bardzo sprawnie. Animacja sama w sobie przygotowana została perfekcyjnie - dopracowana w każdym calu (tudzież włosie z futra Everesta). Bohaterowie - przesympatyczni, od razu zaczyna się im kibicować. Yeti - słodki.

Są wzruszenia i humor (zapewniony m.in. przez węże równie egzotyczne i rzadkie, co Yeti). Jest podróż, wielka przygoda i kilka absolutnie bajecznych scen, dla których pretekstem są magiczne moce głównego bohatera. Lot na dmuchawcu? Surfing przez łąkę? Tak! Porywają. Może nie jest to jakieś szalenie oryginalne kino, ale urocze, a czasami to więcej niż trzeba.

6,5/10

"O Yeti!" (Abominable), reż. Jill Culton, USA 2019, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 11 października 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy