Reklama

"Helikopter w ogniu": PRZYGOTOWANIA I NAUKA

Harry Humphries jest – według zgodnych ocen wszystkich znajomych, natomiast wbrew własnej opinii – jedną z najbardziej interesujących postaci świata współczesnego filmu i telewizji. W swoim czasie służył w jednostce komandosów marynarki wojennej USA, S.E.A.L., posiada wysokie odznaczenia za służbę w Wietnamie. Posiada własną firmę, GSGI (Global Studies Group, Inc.), zajmującą się sprawami bezpieczeństwa i szkolenia taktycznego. Pracuje również dla Jerry‘ego Bruckheimera w roli głównego doradcy do spraw wojskowych lub technicznych. W tej właśnie roli brał udział przy realizacji filmów Twierdza, Con Air, Armageddon, Wróg publiczny i Pearl Harbor. Przy okazji realizacji Helikoptera w ogniu Bruckheimer raz jeszcze zwrócił się do niego z prośbą o pomoc. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o doradztwo na planie, lecz także o przygotowanie aktorów do wcielenia się w role rangersów, członków formacji Delta Force, pilotów i członków załóg śmigłowców.

Reklama

Bruckheimer, Scott i producenci wykonawczy Mike Stenson, Chad Oman i Branko Lustig rozpoczęli rozmowy z Departamentem Obrony USA, które przyniosły rezultat w postaci doskonałej współpracy pomiędzy ekipą filmową a wojskiem. Armia nie tylko zezwoliła na nakręcenie opowieści ale pomogła ekipie uczynić ją jak najbardziej realistyczną. Rzecz jasna, współpraca Bruckheimera z armią Stanów Zjednoczonych i Departamentem Obrony datuje się od czasów filmu Top Gun, a jej ostatnim rezultatem był film Pearl Harbor ale Helikopter w ogniu jest oparty na misji, która dla wielu pozostaje drażliwa, a nawet kontrowersyjna. Mówi Bruckheimer – Książka Marka Bowdena jest na ich liście książek polecanych do przeczytania... Armia chce, by oficerowie i szeregowi ją przeczytali. Szefowi Połączonych Sztabów, generałowi Sheldonowi, książka się bardzo podobała, dlatego, kiedy pojechaliśmy do Waszyngtonu na spotkanie z (byłym) sekretarzem obrony Williamem Cohenem, przyjęli nasz projekt niezwykle entuzjastycznie.

Pierwszym, bardzo znaczącym znakiem współpracy, było pozwolenie, wydane przez Departament Obrony, na mocy którego aktorzy, biorący udział w Helikopterze w ogniu, mogli uczestniczyć w szkoleniu w prawdziwych bazach wojskowych służb, członków których odtwarzali na ekranie: w Fort Benning w Georgii w przypadku rangersów; w Fort Bragg w Północnej Karolinie w przypadku członków sił specjalnych (w tym żołnierzy formacji Delta, która jest tak tajna, że armia USA do tej pory nie potwierdziła oficjalnie jej istnienia); i w Fort Campbell w Kentucky, gdzie mieści się baza 160 SOAR (Regimentu Powietrznego do Zadań Specjalnych) w przypadku pilotów. - Czuliśmy, że dla aktorów sprawą kluczową będzie poczucie się – choćby na krótko – żołnierzami, jeśli mają dobrze zagrać ich role. – zapewnia Jerry Bruckheimer. – Dlatego, podobnie jak w przypadku filmu Pearl Harbor, posłaliśmy ich na szkolenie. Nie jakiś hollywoodzki obóz treningowy ale do prawdziwego ośrodka szkoleniowego. Nic nie zastąpi prawdziwego doświadczenia. Tego się nie da podrobić. Chcieliśmy, żeby aktorzy czuli szacunek do żołnierzy, znali wyzwania fizyczne, jakie muszą przejść. Kiedy rozmawiasz z dowolnym żołnierzem, który brał udział w walce, powie ci, że swoje życie zawdzięcza albo szkoleniu, albo facetowi, który walczył z nim ramię w ramię.

- Posłanie aktorów do obozu szkoleniowego to teraz niemal codzienna praktyka– dodaje Ridley Scott – kiedy jednak się nad tym zastanowić, nie jest to pozbawione sensu, ponieważ jeśli któryś z aktorów sądzi, że jest lepszy od innych, to widać to na ekranie, i cały film traci sens. A dodatkowo, jeśli wcześniej nie byli sprawni fizycznie, to po szkoleniu będą sprawniejsi niż kiedykolwiek. Zresztą, nawet jeśli nie można im było niczego zarzucić, to po powrocie będą sprawniejsi niż wydawało im się, że jest to w ogóle możliwe! Mówi Harry Humphries – Zawsze staram się zadbać, by zanim zaczniemy kręcić zdjęcia do filmu takiego jak ten, w którym Jerry i Ridley chcieli oddać wszystko bardzo realistycznie, aktorzy zapoznali się z bronią, nabyli odpowiednich umiejętności fizycznych, by nie było konieczne uczenie ich tego na planie. Poza tym, według mnie, posłanie ich na wyczerpujące szkolenie nie ma sensu, jeśli jedynym rezultatem, jaki się osiągnie, będą ich słowa – Kurde, facet, przeszliśmy piekło. Odpowiem wtedy – Tak, świetnie, a czego się nauczyliście? Dlatego staram się, by aktorzy nie dostawali w kość, lecz poznawali prawdziwe umiejętności prawdziwych żołnierzy. - W tym konkretnym przypadku – kontynuuje Humphries – ze względu na daleko idącą współpracę ze strony Departamentu Obrony, miałem do swej dyspozycji trzy oddzielne ośrodki szkoleniowe. Dwudziestu jeden naszych aktorów, odtwarzających role rangersów, przeszło przez zmodyfikowany program indoktrynacyjny tych oddziałów. Miało to miejsce w bazie 75-ego Regimentu Rangersów w Fort Benning. Jednostka dała im najlepszych instruktorów, i nie mam żadnych wątpliwości, że było to najbardziej wyczerpujące szkolenie, jakiemu kiedykolwiek poddano grupę aktorów. Trzej aktorzy, odtwarzający role komandosów, przebywali w Fort Bragg, gdzie przeszli inny program szkoleniowy w jednostce specjalnej. Nasi dwaj piloci Black Hawków pojechali do Fort Campbell, gdzie zapoznali się z programem szkolenia śmigłowcowego 160 SOAR. Ogółem, nigdy wcześniej Departament Obrony nie pozwolił na tak daleko idące przygotowanie aktorów i nie okazał tak daleko idącej współpracy.

W Fort Benning instruktorzy rangersów podeszli ze szczególnym zrozumieniem do aktorów grających w Helikopterze w ogniu. Wielu spośród nich walczyło w Mogadiszu, wielu znało ludzi, którzy tam polegli. Komendant Oddziału Szkoleniowego Rangersów, sierżant James Hardy, zadbał o to, by skierowani do niego aktorzy zapoznali się z mentalnością żołnierzy służących w formacjach rangers, by poznali jak żyją, i dowiedzieli się, jak rozegrały się wydarzenia w Mogadiszu. Instruktorzy rangersów uczyli swoich podopiecznych rozmaitych rzeczy – od spraw ogólnowojskowych (takich jak noszenie munduru, zwyczaje i honory), do umiejętności celnego strzelania. Aktorzy poznali Credo Rangera i historię tych oddziałów, nauczyli się bojowych technik walki wręcz, dowiedzieli się, jak wiązać węzły i korzystać z radia. Hugh Dancy, który w filmie zagra sanitariusza Kurta „Doca” Schmida, współpracował podczas ćwiczeń z prawdziwymi sanitariuszami rangersów. Czwartego dnia treningu aktorzy strzelali z karabinków szturmowych M16-A2 i z karabinów maszynowych. W trakcie szkolenia w Fort Benning aktorzy zostali ostrzyżeni tak jak rangersi, nosili mundury z kamuflażem pustynnym i plakietki, z nazwiskami żołnierzy, których role przypadły im w udziale. Mówi instruktor rangersów, sierżant Martin Barreras – Chciałem, by pamiętali, że dla rangersów niezwykle istotna jest praca zespołowa, by zapamiętali, jaką wagę każdy z osobna i zespół jako całość przywiązuje do szczegółów.

Josh Hartnett, który przeszedł inne szkolenie wojskowe przed rozpoczęciem zdjęć do filmu Pearl Harbor, tym razem grał całkowicie odmienną rolę sierżanta Matta Eversmanna, który brał udział w walce w Mogadiszu osiem lat wcześniej. Mówi – Nauczono nas poruszać się i myśleć tak, jak robią to rangerzy. Nauczono nas sloganów, w rodzaju „Wolno idzie gładko, a gładko idzie dobrze”, co oznacza, że jeśli ktoś miota się w terenie, nie potrafi, tak naprawdę, dostrzec tego, co się dookoła niego dzieje. - Program Szkolenia Rangersów był niesamowity – mówi Ewan McGregor. – Duży nacisk położono na to, jak mamy zagrać tych żołnierzy. Sporo maszerowaliśmy ale dużo czasu spędziliśmy też w salach wykładowych. Na koniec szkolenia musieliśmy przejść przez poligonowe miasteczko i nie dać się trafić. - Ja oczywiście dostałem – śmieje się McGregor. – Jednak psychologiczny aspekt takiego szkolenia jest niesamowity. Spotkaliśmy kilku żołnierzy, którzy rzeczywiście tam byli, są w filmie, i możliwość obserwowania ich, poznania ich wspomnień, była czymś po prostu niezwykłym. Nie da się też przecenić naszego szkolenia z bronią. Nie na co dzień zdarza się przecież ostre strzelanie, a dla tych żołnierzy broń jest czymś tak zwyczajnym, że z trudem zauważają jej obecność. Tymczasem dla nas to było coś niezwykłego. Osobiście nie przepadam za bronią, choć muszę przyznać, że podobało mi się strzelanie. Poza tym, oczywiście, bardzo się to później przydało. Mówi Tom Sizemore – Tym, co najbardziej zapamiętałem ze szkolenia, było Credo Rangera. Nie wydaje mi się, by większość spośród nas rozumiała tak do końca wzajemne oddanie, jakie łączy tych ludzi. To tak, jakby miało się dwustu najlepszych przyjaciół, i każdy spośród nich oddałby za ciebie życie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że wiedziałem przedtem co to znaczy, nie miałem o tym pojęcia. Nawet teraz, wiem o co chodzi, mogę tam pojechać i zobaczyć ich we wspólnej akcji, ale gdybym miał naprawdę walczyć... Nie wiem, czy mam w sobie wystarczająco dużo odwagi, by umrzeć za kogoś lub by ryzykować swoje życie w próbie odbicia ciała żołnierza, który już zginął. Oni... to inny rodzaj ludzi. To rangersi.

- Sądziliśmy, że rangersi mają niepisaną zasadę, by nigdy nie zostawiać wrogowi swoich towarzyszy – mówi Jason Isaacs – ale kiedy dotarliśmy do Fort Benning na szkolenie, okazało się, że to jest reguła pisana! Credo Rangera jest recytowanego każdego ranka, niezależnie od tego, gdzie znajdują się żołnierze. I rangerzy naprawdę wierzą w każde zapisane tam słowo. Rozmawialiśmy z żołnierzami, którzy byli w Mogadiszu, każdy z nich powiedział, że od razu, gdy usłyszał o zestrzeleniu śmigłowców, chciał tam iść i sprowadzić do bazy swoich towarzyszy broni. Dla aktora kontakt z ich filozofią to szok kulturowy. Rangersi walczą dla faceta, który stoi po ich lewej stronie, i dla faceta, którego mają po prawej. Brian Van Holt potwierdza to zaangażowanie – Z tego co wiem o rangersach, a spędziłem sporo czasu w ich towarzystwie, to bardzo ściśle powiązana ze sobą grupa mężczyzn. Nie potrafię tego właściwie wyrazić, żeby to zrozumieć, trzeba być rangerem. Mam jednak ten luksus, że obserwowałem ich nieco z zewnątrz. Widziałem, że są grupą solidnie wyszkolonych żołnierzy, gotowych do wykonania zadania, poza tym, dla nich równie ważna jest opieka nad pozostałymi członkami grupy. Potrafią o siebie zadbać, a w razie konieczności nie zawahają się złożyć w ofierze swojego życia. To niewiarygodne, właśnie dlatego chciałem jak najwierniej, możliwie najbardziej realistycznie oddać ich w naszym filmie.

Szkolenie rangersów było szokiem dla Michaela Roofa, komika, nie znoszącego wojska, którego jego koledzy określają żartobliwie mianem tchórza. – Boże, szkolenie z bronią, pięciomilowy bieg, skoki na przeszkodach, zeskoki z wysokości siedmiu metrów, wysadzanie drzwi... Poddawałem się chyba ze trzy raz. Patrzcie na moje włosy! Były takie długie, a oni je po prostu obcięli! - A już tak bardziej poważnie – dodaje Roof - każdy aktor zakończył szkolenie żywiąc wielki szacunek dla rangersów, mieliśmy nadzieję, że uda nam się ich wiernie oddać w filmie. Na szkoleniu jednostek specjalnych w Fort Bragg, Eric Bana, William Fichtner i Nikolaj Coster-Waldau zapoznali się dokładnie z właściwą obsługą i działaniem broni, używanej w Somalii, przeszli także szkolenie z „wyważania drzwi” (wyważania zamkniętych bądź zablokowanych drzwi i okien z wykorzystaniem ładunków wybuchowym). Dowiedzieli się także, jak wchodzi się do budynku i oczyszcza go z potencjalnych zagrożeń.

Ostatniego dnia szkolenia Bana, Fichtner i Coster-Waldau przebywali w wybudowanej specjalnie do celów szkolenia żołnierzy wiosce, gdzie komandosi demonstrowali im, jak należy poruszać się w mieście, gdzie zewsząd grozi niebezpieczeństwo, tak jak w Mogadiszu tamtej pamiętnej nocy. Aktorzy – przypominający już nieco żołnierzy jednostek specjalnych – walczyli z przeciwnikiem wykorzystując broń szkoleniową, i dotarli do miejsca rozbicia się fikcyjnego śmigłowca. Eric Bana, który nabrał ciała, żeby zagrać „Choppera” Reada, przeszedł na dietę, gdy tylko dowiedział się, że dostał rolę „Hoota.” Przez trzy miesiące, dzięki ćwiczeniom i – jak sam mówi - niezwykle ścisłej, i bardzo jednostajnej diecie, stracił ponad 13 kilogramów. Tę samą dietę stosował przez cztery miesiące, podczas których kręcono zdjęcia. Aktor przypomina sobie – Chciałem schudnąć tak bardzo, jak tylko się da, nim pójdę na szkolenie jednostek specjalnych, wiedziałem przecież, że pokazanie się tam w złej kondycji będzie wyjątkowo kłopotliwe.

- Spójrzmy prawdzie w oczy – kontynuuje Bana– w tym szkoleniu kluczowym słowem jest „zakłopotanie”! Na szczęście, po przybyciu na miejsce okazało się, ze moje przypuszczenia były niemal całkowicie błędne. Spodziewałem się jakichś strasznych, wymyślnych tortur fizycznych, a tak naprawdę wszyscy byli niezwykle przyjaźnie nastawienie, pomagali nam, byli też bardzo skupieni na tym, czym się zajmowali. Nauczyliśmy się tam niesamowitych rzeczy, o części z nich nie wolno mi nawet mówić. Spotkanie prawdziwych komandosów oddziału Delta bardzo nam pomogło - mówi Bana – nie tylko jeśli chodzi o poznanie taktyki i broni. Ponieważ było nas tam tylko trzech —ja, William Fichtner i Nikolaj Coster-Waldau — spędzaliśmy mnóstwo czasu w towarzystwie naszych ośmiu instruktorów. Chodziliśmy z nimi na obiad, trzymaliśmy się razem po służbie, dobrze ich poznaliśmy. To bardzo inteligentni, wiedzący co się dzieje na świecie, oczytani faceci, mają też niesamowite poczucie humoru. Dzięki nim nabrałem pewności, co do niektórych aspektów zagrania mojego bohatera, których wcześniej nie byłem pewien. Dzięki temu szkoleniu cała nasza trójka zachowywała się na ekranie tak, jak prawdziwi komandosi, i nie miało to wiele wspólnego z udawaniem.

Willam Fichtner z uśmiechem na twarzy opisuje różnice między szkoleniem w oddziale Delta, a szkoleniem większej grupy aktorów w jednostce rangersów. – Dam wam przykład. Pierwszego dnia szkolenia w Fort Benning z rangersami, aktorzy siedzieli w sali wykładowej. Pierwszego dnia w Fort Bragg nasi instruktorzy powiedzieli: „Widzicie tamte drzwi? Wysadźmy je”. Niesamowite przeżycie. Cała nasz trójka chłonęła informacje niczym gąbki. Prawdę mówiąc, z chęcią zapłaciłbym z własnych pieniędzy, żeby uczestniczyć w takim szkoleniu. Dodatkowe szkolenie przeszedł Nikolaj Coster-Waldau, obsadzony w roli nagrodzonego Kongresowym Medalem Honoru Gary’ego Gordona. – Prawdę mówiąc, zanim dostałem rolę, nie wiedziałem nawet, co to takiego Medal Honoru – przyznaje aktor. – Jestem Duńczykiem, zawsze mieszkałem w Danii. W Fort Bragg zwiedziłem muzeum Sił Specjalnych, jakie jest w bazie. Na ścianie widnieje tam nazwisko Gary’ego Gordona. Wkrótce dobrze już wiedziałem, jak wielkim był bohaterem, czuję się naprawdę zaszczycony, że to właśnie mi przypadł w udziale honor odgrywania go w filmie.

Podobnie jak pozostali aktorzy, Coster-Waldau był zaskoczony osobowością i charakterem spotkanych przez niego żołnierzy jednostek specjalnych – Moje wyobrażenie o nich okazało się całkowicie błędne. Spodziewałem się kogoś w rodzaju Rambo, a oni są po prostu normalnymi, uprzejmymi, bardzo przyjaznymi ludźmi. Gdyby nie nosili munduru, nie wiedziałbym, że są żołnierzami. Na zachód od Fort Bragg, w Fort Campbell w Kentucky, Ron Eldard i Jeremy Piven poznawali na własnej skórze, co znaczy słowo „elita”. Przydzielono ich do 160 SOAR, legendarnego regimentu „Nightstalkers” (czyli nocnych łowców – przydomek ten nadano jednostce ze względu na doświadczenie jej pilotów w lotach nocnych). Aktorzy spotkali tam kilku weteranów z Somalii, „latali” na symulatorach lotniczych tej jednostki w misjach, które wiernie odtwarzały zadania, jakie stały przez Wolcottem i Durantem tamtej pamiętnej nocy, odbyli też długą rozmowę z samym Mikem Durantem, który niedawno przeszedł na emeryturę. Podobnie jak wielu pozostałych aktorów, grających w Helikopterze w ogniu, którzy spotkali się na żywo lub rozmawiali telefonicznie z osobami, które mieli grać w filmie, przed rozpoczęciem szkolenia Eldard miał okazję zamienić parę słów z Mikem Durantem. Wystąpił on z armii zaledwie na kilka tygodni przed rozpoczęciem przygotowań do kręcenia filmu.

- Był zakładnikiem przez ponad tydzień, odniósł też bardzo poważne rany w wypadku, na szczęście, wbrew temu wszystkiemu, udało mu się przeżyć – mówi Eldard. – Niewiarygodne, że po tym wszystkim, przez co przeszedł, to taki wspaniały facet. - Wszyscy oni są właśnie tacy – kontynuuje Eldard. To bohaterzy i jednocześnie najbardziej normalni ludzie pod słońcem. Zdziwiłem się, jak bardzo wzruszony byłem, kiedy ich spotkałem. Pamiętam też, że w którymś momencie powiedziałem: „Tak mogłoby wyglądać spotkanie nauczycieli ze środkowego zachodu”. Piloci to nie są faceci z napiętymi bicepsami, macho, itd. To bardzo spokojni, opanowani, rozluźnieni profesjonaliści. Mówi Jeremy Piven, który w filmie gra rolę pilota Cliffa Wolcotta – Latanie Black Hawkami wymaga niesamowitej uwagi. W każdym momencie potrzebujesz wszystkich swoich umiejętności, stery są niezwykle czułe. Trenowaliśmy na symulatorach, zapoznaliśmy się też z prawdziwymi maszynami na ziemi. Te śmigłowce są naprawdę niesamowite, najlepsze w swojej klasie. Wszędzie dolecą. Mogą latać w nocy. Są smoliście czarne, wyglądają niezwykle groźnie. Żeby je pilotować, trzeba dać z siebie wszystko. A piloci służący w 160 regimencie są ze sobą niezwykle mocno związani, są bardzo lojalni wobec siebie. - Każdy pilot, którego spotkałem podczas szkolenia, mówił: „Tylko zagraj Cliffa Wolcotta z dumą, on był naprawdę kimś. Prosimy cię tylko o to, bądź taki, jak on.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Helikopter w ogniu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy