Reklama

"Dziewczyny z kalendarza": PRZYGOTOWANIA

Producentka Suzanne Mackie mówiła, że gdy tylko poznała tę historię natychmiast zapragnęła ją przenieść na ekran. Nie była w tym osamotniona, ale jako jedynej udało się jej zdobyć zaufanie i ostateczną zgodę kobiet z Rylstone. Wraz z drugim producentem, Nickiem Bartonem i scenarzystką Juliette Towhidi wyjaśniła im swoje intencje. "Wyjaśniliśmy im, że według nas jest to bardzo zabawna historia, ale przecież nie to jest w niej najważniejsze" - wspominała producentka. "Najistotniejszą rzeczą dla nas był dramat Angeli związany ze śmiercią męża i kobieca solidarność, którą on wyzwolił. W ten sposób ta na pozór frywolna historia nabierała uniwersalnego wymiaru".

Reklama

Mackie podkreślała także, że bardzo istotnym wątkiem był dla niej właśnie temat owej kobiecej przyjaźni i walki o podkreślenie własnej wartości. "Te kobiety udowodniły dobitnie, że po czterdziestce można być piękną" - podkreślała.

Negocjacje prowadzono z wszystkimi "dziewczętami z kalendarza". W porozumieniu z nimi scenarzystka wykorzystała część ich losów. Zmieniono imiona bohaterek, a Rylstone przekształcono w fikcyjne miasteczko Knapely.

W grudniu 2000 roku dokonano ostatecznego wyboru reżysera. Został nim Nigel Cole, opromieniony kasowym i prestiżowym sukcesem komedii "Joint venture". Wybrał on "Dziewczyny z kalendarza" spośród kilku innych proponowanych mu scenariuszy.

"Teraz wszyscy będą uważać mnie za specjalistę od filmów opowiadających o dzielnych kobietach w średnim wieku" - śmiał się reżyser. "Choć pewne zbieżności z moim poprzednim filmem są czysto przypadkowe". Po zastanowieniu jednak dodawał, że zawsze najbardziej interesowało go łączenie tonacji dramatycznej i komediowej. Zupełnie natomiast nie czuje powołania do kręcenia filmów uważanych za "męskie". "Przemoc w kinie zupełnie mnie nie interesuje i nie pociąga. Chciałbym, żeby ludzie na widowni na przemian wzruszali się i byli rozbawieni. Cóż, chyba to kwestia temperamentu. Wydaje mi się, że mam dość miękkie serce, a nawet jestem sentymentalny".

Cole dobrze poznał panie z Rylstone. Przyznał, że klimat, który tam panował bardzo mu odpowiadał. "Prowincję często w angielskich filmach przedstawiano w ciemnych barwach jako siedlisko ponurego konserwatyzmu i po prostu głupoty. Nie zgadzam się z tym, a kobiety, które poznałem są żywym dowodem na to, że mam rację. Są one zabawne, bystre i wcale znów nie takie konserwatywne, choć przyznam, że jednak zaskoczyło mnie, że wszystkie te konkursy kulinarne i tym podobne, oraz samą walkę o nagrody traktują tak niesłychanie serio".

Cole przyznał, że w stosunku do prawdziwych wydarzeń historię nieco udramatyzowano.

"Zwróciliśmy uwagę na to, że nasze bohaterki dorastały w latach sześćdziesiątych, wtedy przecież były nastolatkami" - tłumaczył Cole. "Te czasy odcisnęły na nich pewne piętno. Stąd też pojawił się pomysł konfrontacji ich wywrotowego pomysłu z zarządem londyńskim Women’s Institute, instytucją mocno konserwatywną. W rzeczywistości ta opozycja niemal nie istniała".

Scenariusz Towhidi poddano daleko idącym przeróbkom. Dokonał ich Tim Firth, ceniony scenarzysta telewizyjny, współautor sukcesu m.in. takich produkcji jak "Preston Front" i "Neville’s Island". Jego zadaniem było wzbogacenie lirycznego w tonie tekstu o ironię i komiczne efekty. Szczególną uwagę zwrócono na finałową część filmu.

"Wtedy, gdy przystępowaliśmy do realizacji wszyscy rozmawiali o pierwszej edycji Big Brothera. To nasunęło nam myśl, by pokazać niebezpieczne skutki nagłego przedzierzgnięcia się zwykłych ludzi w idoli mediów, co grozi przekształceniem się w potwory. Nie chcieliśmy jednak moralizować" - mówił Cole.

Firth podjął się zadania z pewnymi obawami, ale i z entuzjazmem. Jego matka i babka działały przez lata w Women’s Institute - miał więc wiele pożytecznych informacji z własnych obserwacji i niejako z pierwszej ręki. Rozmawiał też z wieloma mężczyznami zachwyconymi kalendarzem i wykorzystał ich zabawne często uwagi przy pisaniu. Jednak z drugiej strony po raz pierwszy pracował z gotowym już wcześniej tekstem, który w dodatku wyszedł spod cudzego pióra, co powodowało u niego pewną nieśmiałość przy zbyt radykalnych ingerencjach. W przeciwieństwie do swej poprzedniczki Firth zanim nie ukończył pracy, nie chciał poznać pierwowzorów filmowych postaci. "Nie kręciliśmy przecież dokumentu. Poproszono mnie bym wniósł do filmu humor, zwalczył nadmierny sentymentalizm i wydobył pewien mroczny ton. I postarałem się to zrobić" - mówił.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Dziewczyny z kalendarza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy