Ewa Drzyzga: Wystarczy uważnie słuchać
Chciała być aktorką, ale życie potoczyło się inaczej. Zaczęła od radia, ale to telewizja całkowicie ją pochłonęła. Nazywana polską Oprah Winfrey już od 12 lat z powodzeniem prowadzi codzienny talk-show "Rozmowy w toku". Ewa Drzyzga to kobieta, która nie boi się trudnych tematów i z wielką pasją opowiada o swej pracy.
- Wciąż spotykam ludzi z fascynującymi historiami. Nie mogę się temu nadziwić - mówi dziennikarka.
Ewa Drzyzga, która kiedyś chciała zdawać do szkoły aktorskiej, poza tym, że już od 12 lat prowadzi "Rozmowy w toku", pojawiła się gościnnie w kilku polskich serialach, grając samą siebie ("Na Wspólnej", "Niania", "Majka"). Nagrodzono ją trzema Telekamerami, a w 2007 otrzymała Złotą Telekamerą. Obecnie mieszka z mężem i synami, Ignacym i Stanisławem, w jednej z podkrakowskich miejscowości.
Z dziennikarką w krakowskim oddziale telewizji TVN, podczas nagrań do kolejnego odcinka "Rozmów w toku", spotkała się Anna Kempys. Rozmowa rozpoczęła się od... Dnia Kobiet.
Czym jest dla ciebie dzisiaj 8 marca?
- Dzień jak co dzień. Niektóre kobiety się zżymają, że dostrzega się je tylko tego dnia. Ale wychodzę z założenia, że skoro jest okazja, żeby docenić kobiecość i być dla siebie milszym tego dnia, to dlaczego się tym nie cieszyć? Panom chyba nie jest smutno odkąd mają Dzień Chłopaka?
Jesteś mamą dwóch chłopaków, czyli w życiu prywatnym otaczają cię sami mężczyźni - jak często w waszym domu jest "dzień kobiet"?
- Dla moich synków jestem przede wszystkim mamą i bardzo miło jest być przytulaną mamą. Chociaż nie dalej jak w tym tygodniu usłyszałam kilka razy z rzędu: "Panie przodem!", "Damy mają pierwszeństwo!". Nie wiem, czy to jakieś sterowane przygotowania do Dnia Kobiet? :-))
Co takiego ma w sobie Ewa Drzyzga, że już od dwunastu lat telewidzowie chcą oglądać program "Rozmowy w toku"? To precedens w historii telewizji...
- Dwanaście lat!... Zatrzymałam się na naszych dziesiątych urodzinach. Ale faktycznie dwanaście lat to brzmi imponująco. Na co dzień człowiek się nad tym nie zastanawia. Pracujemy i nie ma czasu na analizę tego fenomenu, że Polacy wciąż chcą oglądać "Rozmowy w toku", jedyny codzienny talk-show. Nie wiem, czy to kwestia tego, że ja mam coś w sobie, ale na pewno tego, że wciąż spotykamy ludzi z fascynującymi historiami.
W wielu wywiadach podkreślasz, że mimo upływu lat nie ma mowy o rutynie i "za każdym razem ludzka historia zaskakuje". Jak to możliwe?
- Może nie każda historia, ponieważ są i takie, które są powtarzalne, ale to też jest zadziwiające. Zdarza mi się spotykać widzów "Rozmów w toku", którzy potem zasiadają na widowni jako goście, słyszeli podobne historie, a potem to samo przydarza im się w życiu. Czyli nie zawsze obserwacja danej historii jest wystarczającym bodźcem, żeby nie popełnić danego błędu...
- Każdy kto przychodzi do mnie ze swoją historią, opowiada o tym z nieprawdopodobną pasją i zaangażowaniem. Jeżeli udaje mi się stworzyć atmosferę, że ktoś szczerze rozmawia, nie da się tego niczym zastąpić i to jest najbardziej fascynujące w tym programie.
Dlaczego ludzie przychodzą do telewizji, by opowiadać o swych najskrytszych problemach? Czy nie jesteś zaskoczona tym, jak otwarci są rozmówcy?
- Pytam wielokrotnie, jaki był powód tego, że się spotykamy. Jeżeli problem dotyczy czegoś bolesnego, często jest tak, że to "ostatnia deska ratunku". Czasami nie rozmawiamy ze sobą, bo uważamy, że skoro się kochamy, to powinniśmy idealnie się rozumieć. I to jest chyba główne źródło nieporozumień pomiędzy kobietami i mężczyznami... Dlatego ludzie, którzy nie radzą sobie ze swym życiem, myślą: "Skoro już tyle rzeczy w tym programie się udało, może jak pójdziemy do Ewy, ona mu to wytłumaczy, może on zrozumie, może ekspert mu coś powie". Zdarza się, że nasze spotkanie kończy się terapią, więc jest to wstęp do tego, co dzieje się w ich życiu. Czasami goście pojawiają się już po terapii albo traktują ten występ jako jej część. Wiele osób traktuje to także jako misję, aby pokazać, że można podnieść się z największego dołka...
Jak znajduje się bohaterów "Rozmów w toku"?
- To osoby, które piszą do nas. Czasami ktoś daje mi tylko sygnał, że przeżył na przykład śmierć córki i nic więcej... Krótki wpis i numer telefonu... I kiedy dzwonimy do nich, oni wcale nie mają ochoty od razu przyjść. Chcą porozmawiać. Potem mówią, żeby zadzwonić, ale za miesiąc, może za rok... Wracamy do tych historii, których ślad kiedyś został w naszej bazie danych i potem, po jakimś czasie się spotykamy. Dajemy też ogłoszenia, nawet w naszym programie: "Zadzwoń! Jeżeli narzekasz na męża, którego nie możesz wygonić z domu do pracy. Jesteśmy tu po to, żeby z tobą porozmawiać. Może nam się wspólnie uda znaleźć dla niego zajęcie". I zgłaszają się kobiety, które przychodzą razem ze swoimi mężami i dyskutują.
- Zbliża się Euro2012 i pojawiły się u nas kobiety ze swoimi mężami-kibicami, którzy potrafią spędzić dziesięć godzin przed telewizorem na oglądaniu powtórek meczów. I on przychodzi tu po to, żebyśmy wytłumaczyli jego żonie, że taka jest rola kibica. A żona przychodzi po to, żebyśmy jemu wytłumaczyli, że kibic też jest mężem i ojcem. I w ten sposób spotykamy się w programie.
Czy zdarzyło się, że w trakcie rozmowy ktoś rozmyślił się i postanowił zrezygnować z udziału w programie? Uświadomił sobie, że obejrzy to ktoś z rodziny, sąsiad, ktoś z pracy... Co robisz w takich sytuacjach?
- Takich sytuacji nie było. To znaczy zdarzyła się pewna historia, dawno temu... Córka rozmawiała z ojcem i nagle zdenerwowała się na niego i wyszła. Ale to nie był koniec rozmowy ze mną, tylko koniec rozmowy z ojcem. Nie chciała jej kontynuować. Wyszłam wtedy za nią, tłumaczyłam, że ucieczka nie jest załatwieniem problemu. Wróciłyśmy razem do studia i dokończyłyśmy rozmowę.
- To nie jest tak, że ludzie dopiero w trakcie programu uświadamiają sobie, że ktoś ich zobaczy. Rozmawiamy z nimi o tym wcześniej. To nie tak, że ktoś zostaje zaczepiony na ulicy i od razu przychodzi do programu opowiadać o swoich problemach. Wcześniej wielokrotnie o tym rozmawia z dokumentalistami, jest uświadamiany, kto to może oglądać, w jakich okolicznościach. Czasem zdarza się, że problem rozwiązuje się przed przyjazdem do programu, ponieważ ludzie zaczynają rozmawiać o występie - mąż z żoną, matka z córką. Prosimy o to, żeby dana osoba poinformowała członków rodziny o uczestnictwie w programie, ponieważ będziemy chcieli ich prosić o opinię na temat danej sprawy. I zdarza się, że dzwonimy do nich, a oni mówią: "Właściwie to już nie ma tematu". I nie przyjeżdżają, bo załatwili swoje sprawy. I dobrze, bo tak naprawdę o to chodziło.
Zadajesz ludziom bardzo intymne pytania. Jak wyczuć granicę, której nie należy przekraczać? Czy jest w ogóle taka granica?
- Jest. Tę granicę zawsze stawia człowiek, z którym rozmawiasz. To nie jest wywiad, zestaw dziesięciu przygotowanych pytań, które muszę na pewno zadać, tylko rozmowa między nami. Jeżeli jesteś uważnym słuchaczem to wiesz, kiedy ktoś po prostu nie chce opowiadać i wystarczy uważnie słuchać, żeby wiedzieć, że on mówi "nie". A czasami jest tak, że ktoś wprost mówi, że nie chce odpowiedzieć na dane pytanie. I to oczywiste, że na nie wtedy nie odpowiada.
Niedawno wyemitowano 2000. odcinek "Rozmów w toku". Czy pamiętasz pierwszy? Dzisiaj pewnie łatwiej rozmawiać na trudne tematy niż w 2000 roku. Czy czujesz, że zmieniła się także publiczność?
- To były trzy rozmowy, trudne rozmowy. Jedna z matką dziecka, które umarło. Pamiętam program z otyłymi kobietami, które opowiadały o swoich problemach, o tym, jakie to bolesne, kiedy ktoś je z tego powodu wyzywa. Dzisiaj rozmawiamy o tym w inny sposób i dodajemy odwagi inaczej niż kiedyś.
- Na pewno inaczej rozmawia publiczność w "Rozmowach w toku". Wtedy rzadko ktoś zabierał głos. Publiczność była nieoswojona i niegotowa wypowiadać swoje poglądy. Dzisiaj jest to zdecydowanie łatwiejsze. Jest duża różnica, jeżeli chodzi o swobodę wypowiedzi, a co za tym idzie, różnica w nagrywaniu programu.
Czy trudno namówić znane osoby do szczerych zwierzeń? Gośćmi "Rozmów w toku" byli między innymi Agnieszka Perepeczko w odcinku dotyczącym wdów, Bogdan Smoleń, Krzysztof Cugowski, córki znanych polityków...
- To musi być odpowiedni czas, odpowiednia osoba i odpowiednia oprawa. Tak jak do wszystkiego... Bogdan Smoleń sam zaproponował, że z nami porozmawia. To była dla mnie wyjątkowa rozmowa, ponieważ nie wiedziałam, czego będzie dotyczyła. Więc dla mnie, jako dziennikarki, było to naprawdę wyjątkowe spotkanie, bo historię poznawałam razem z widzami. Myślę, że Bogdan Smoleń potrzebował opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w jego życiu, bo bardzo długo trzymał to w sobie. Z kolei Agnieszka Perepeczko w przecudowny sposób opowiedziała o swoim wdowieństwie. Oczarowana swoim małżonkiem miała okazję, żeby o nim w przepiękny sposób opowiedzieć i sprawić, żeby on zaistniał w pamięci widzów.
Zmienia się formuła "Rozmów w toku". Skąd pomysł, że będziesz podróżować po najdalszych zakątkach świata i rozmawiać z ludźmi o ich problemach. Czy wynika to z chęci przyciągnięcia innego typu widów czy po prostu "zmęczenia materiału"?
- Wiadomo, jeżeli pracuje się dziesięć lat w jakiejś zamkniętej formule, potrzebne są wyzwania. Dostrzegam w tym wartość. To wzięło się stąd, że nie mogliśmy zaprosić gościa do programu, ponieważ on nie mógł do nas przyjechać. Zaczęło się od Zary, dziewczynki, która mając czternaście lat wygląda jak czterdziestoletnia kobieta. Ma lipodystrofię, zanik tkanki tłuszczowej i jej ciało starzeje się w zastraszającym tempie. Dla niej problemem jest opuszczenie swojego mieszkania, wyjście na zewnątrz, bo nie jest zbyt dobrze przyjmowana przez środowisko, mimo że mieszka w Anglii. Pomyśleliśmy więc, że jeżeli ona nie może do nas przyjechać, to my pojedziemy do niej... I tak to się zaczęło. Zrobił się z tego bardziej reportaż niż "Rozmowy w toku".
- Na końcu i tak doszliśmy do tego samego, bo rozmawialiśmy o emocjach, o lękach, o strachu. Okazało się, że to nie my jesteśmy jakimś zaściankiem Europy, że wytykanie palcami z powodu inności zdarza się tak samo często w "oświeconej Anglii", jak i u nas.
W 2001 roku byłaś gościem czatu w portalu INTERIA.PL i na koniec padło pytanie internauty: "Co sprawia pani największą przyjemność?". Odpowiedź brzmiała: "Ciepła zupa, ciepła kołdra, rozmowa z ciepłym człowiekiem". Jak odpowiedziałabyś na to pytanie po latach?
- Aaa, pamiętam... Już nie ciepła zupa, bo zmieniłam dietę, chociaż ostatnia grzybowa przygotowana przez mamuśkę była przepyszna. Hmm... rozmowa z ciepłym człowiekiem - absolutnie tak, ciepła kołdra też, zwłaszcza, że jest jeszcze u nas zimowa pora. Jednak dzisiaj odpowiem, że słońce - bez dwóch zdań. Nauczyłam się wychwytywać każdy promień słońca. Wcześniej tak nie reagowałam, może dlatego, że dużo pracowałam i nie byłam w stanie rejestrować rzeczywistości poza budynkiem Fortów na Kopcu [siedziba radia RMF FM - red.], a potem wieżowca na Pułkownika Dąbka [krakowska siedziba telewizji TVN - red.]. Teraz częściej wychodzę do ludzi i do świata. Chciałabym mieć taki słoiczek, w którym trzymałabym promyki i w ciemne, pochmurne dni, które w Krakowie zdarzają się notorycznie, wypuszczałabym trochę tego słońca. Więcej do szczęścia nie trzeba.
A czy pomyślałaś kiedyś, jak by to było, gdybyś znalazła się po tej drugiej stronie i musiałabyś odpowiadać na takie pytania, jak twoi goście?
- A co ja teraz robię? Siedzę tu i mnie przepytują...
Ale my nie zadajemy intymnych pytań... Kogo byś sobie wybrała na "przepytującego"?
- Wolę nie podpowiadać... Uważam, że dużo bardziej komfortowo siedzi się z tej drugiej strony, kiedy jest się ciekawą tej drugiej osoby i zadaje się pytania, które pozwalają historii płynąć. Natomiast żeby historia płynęła, to tę historię trzeba mieć. A ja w porównaniu do swoich gości - wysiadam.
Rozmawiała Anna Kempys, INTERIA.PL
Najlepsze programy, najatrakcyjniejsze gwiazdy - arkana telewizji w jednym miejscu!
Nie przegap swoich ulubionych programów i seriali! Kliknij i sprawdź!