Reklama

"Miłość bez końca" [recenzja]: Przetrwać walentynki

Kolejne walentynki na planecie Ziemia: do kwiaciarni przywiozą kilka kilogramów kwiatów więcej, w hipermarketach obok pasztetu rzucą promocyjne paczki z kondomami, a do kina trafi jakiś melodramat - lepszy, gorszy lub naprawdę zły. Do tej ostatniej grupy należy "Miłość bez końca" Shany Feste, będąca już drugą ekranizacją powieści Scotta Spencera.

Kiedy pisze się o takich filmach, do głowy przychodzą te wszystkie powiedzonka, w których litość dialektycznie zderza się z pogardą: "nie kopie się leżącego" lub "nie ma się pretensji do garbatego o to, że ma krzywe dzieci". Nie krytykuje się filmów, które powstały tylko po to, aby zapełnić dziurę w walentynkowej ramówce. Nie ma się pretensji do rutynowego romansidła o to, że jest rutynowym romansidłem. Mimo to oglądanie "Miłości bez końca" wciąż boli, wciąż trudno pogodzić się z tym, jak sztampowa i głupia jest ta historia, i jak drętwo ją zrealizowano.

Reklama

Ale od początku: jest ona (Gabriella Wilde) i jest on (Alex Pettyfer). Ona właśnie skończyła liceum i wybiera się na studia. Chociaż wygląda jak dziewczyna z rozkładówki pierwszorzędnego magazynu erotycznego, to twierdzi, że nigdy nie miała chłopaka, że całe życie spędziła z noskiem w książkach i nigdy, przenigdy nikt nie zabiegał o jej serce lub uwagę. On też skończył liceum, ale nie wybiera się na studia. Nie, żeby był głupkiem - podobno w testach próbnych miał prawie maksimum punktów, chociaż trochę trudno w to uwierzyć, bo wygląda i wypowiada się tak inteligentnie, że można podejrzewać, że ma nawet problem z zawiązaniem butów. Ale nie, on po prostu nie chce brać udziału w wyścigu szczurów, woli pracować spokojnie w warsztacie ojca i wracać codziennie do ukochanej kobiety. I tą kobietą ma być właśnie ona - wypatrzona gdzieś w tłumie dziewczyna z innej klasy i świata.

Ich wspólny walentynkowy teledysk przerywa jej ojciec (Bruce Greenwood): buc patentowany, opłakujący zmarłego niedawno syna, przykręcający swojej córce śrubę i widzący w jej chłopaku zagrożenie dla lekarskiej kariery. Wszystkie ze stron konfliktu co chwilę rzucają sentencjonalne kwestie: "Nie poznaję ciebie!"; "Po raz pierwszy jestem szczęśliwa!", "Nie pozwolę, abyś zmarnowała sobie życie!", "Zapewniam, że bardzo kocham pana córkę!"; "Ona znudzi się tobą, zapomni o tobie!"; "Miłość nie istnieje!"; "Miłość istnieje i jest najważniejszą rzeczą na świecie!"; "Myślę, że jesteś tą jedyną!"; "Wasza miłość jest naprawdę inspirująca!". I tak dalej, tylko notować i wrzucać na memy z tajemniczo uśmiechniętym Paulo Coelho. Na ładnych słowach tu się jednak nie kończy. Mamy w filmie Feste wspólne pływanie po jeziorze i jeżdżenie na rowerze, a także pierwszy raz, który obowiązkowo rozgrywa się na tle płonącego kominka. Mamy też wypadki samochodowe, aresztowania, pobicia, a także wielki pożar - moment próby i preludium do katharsis.

Niby wszystko jest jasne, nikt nikogo tu nie oszukuje, karty leżą na stole i jasno wieszczą przyszłość: obejrzycie zły film. Niby seans "Miłości bez końca" można potraktować tak samo instrumentalnie jak kwiatka lub maxi-paczkę kondomów. Pytanie jednak: po co? W końcu równo z dziełkiem Feste wchodzi do kin "Ona" Spike'a Jonze'a - przeciętny melodramat, ale za to świetny film science-fiction. Nie musimy zniżać się do poziomu "Miłości bez końca", aby przetrwać walentynki.

2/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Miłość bez końca" ("Endless Love"), reż. Shana Feste, USA 2014, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 14 lutego 2014

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy