Stary człowiek i... metempsychoza
"Le quattro volte", reż. Michelangelo Frammartino, Włochy, Niemcy, Szwajcaria 2010, dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 18 lutego 2011
Gdyby kózka nie fikała, to by dzisiaj nie zdychała. Fakt bez znaczenia, bo niechybnie zdechłaby jutro i tak czy siak jej truchło wzbogaciłoby glebę, z której wychynęłoby, najpierw nieśmiało, potem z całym animuszem, sprężyste drzewko. A cały ten łańcuch zdarzeń uruchamiany jest dopiero przez śmierć starego człowieka, w dziwnym rachunku homeostazy.
Całość cechuje się genialnością i zarazem kabotyńską oczywistością. Człowiek rodzi się i żeruje na śmierci innych organizmów. Te w niego wrastają, częściowo przelatują przez system trawienny i wracają do gleby, częściowo odkładają się w postaci tłuszczu, który spalany znów uwalnia się w jakiejś innej postaci. Tętniący konglomerat życia, w którym śmierć jest jedynie mała modyfikacją jakości.
W "Le quattro volte" dekonstruowana jest zwyczajowa hierarchia tych stanów. Transmisja życia przebiega od postaci ludzkiej, przez zwierzęcą i roślinną, aż po eteryczny dym, wystawiając na próbę platońską gradację dusz. W przygarbionym defekującym mężczyźnie nie ma więcej dostojeństwa niż w żywotnym młodym koziołku, który wytrzymałością ustępuje konarowi drzewa, który z kolei musi poddać się niszczycielskiej sile ognia.
Jednocześnie w tym ciągłym procesie przelewania jednego w drugie wytrąca się jakiś osad - stała jakość, którą możemy zidentyfikować w każdej postaci, jaką przybiera przekuwana materia. Mały biały koziołek odróżnia się od innych maścią i pewną nutą indywidualizmu. Związana z tym doza ostracyzmu doprowadza do tragicznego końca jedną z jego samotnych eskapad. Drzewo pod którym zdycha, wybrane zostaje do wioskowego rytuału, mającego zwiastować dobre plony lub akcentować jakiś przełom w cyklu przyrody. To samo drewno zapewni mieszkańcom ciepło kolejnej zimy.
Jest w tej konstatacji coś fantastycznie upajającego, jakiś atawistyczny sentyment za życiem w zgodzie ze światem, w zgodzie ze śmiercią i rytmem narzucanym przez przyrodę. Jest jednocześnie w tym uczuciu ulgi, jakie niesie "Le quattro volte" pewien fałsz, afirmacja ucieczki ze świata, celebrowanie rzeczywistości minionej. Możliwej tylko we śnie radykalnego ekologa-terrorysty.
I nie chodzi o to, że nasze ciała strawią robaki na miejskich cmentarzach, że nie wszystko w naszych miastach jest feng shui i częściej niż kozę widzimy 30-letniego żuka i krówkę Terravitę. Raczej o to, że w Kalabrii większość populacji zamienia się w dym lub migruje do miasta, w którym pogodzony z losem staruszek, całymi dniami gapiący się przed siebie i wydalający w plenerze jest zwykłym menelem.
Swoją drogą ciekawe, jaką wielkomiejską formę przybrałyby tytułowe "cztery razy" (Quattro Volte), choć istotniejszym zagadnieniem jest raczej to czy ktoś by tę transmigrację zauważył w rozbryzgiwanej przez bieżnik kałuży, z okna tramwaju i znad kawiarnianego stolika (najprędzej spod).
Precyzyjnie wyreżyserowany film Michelangelo Frammartino to piękny, osadzony w estetyce dokumentu erzac. Mimo wszystko stanowi on bardziej przypowieść niż opowieść - afirmatywną historię o tym jak pocisk zamienia się w krwawą plamę, a ciało w pożywienie dla robaków. Tyle, że wymagającą nieskończenie większej cierpliwości, zapomnianej sztuki żucia kłosa pszenicy i gapienia się w horyzont. Za którą tęsknię, zrywając się z łóżka o świcie.
7/10
"Le quattro volte" wchodzi na ekrany kin w ramach Era Nowe Horyzonty Tournée 2011.
Zobacz zwiastun "Le quattro volte":