Reklama

"Baby są jakieś inne": Noc mizoginów

"Baby są jakieś inne", reż. Marek Koterski, Polska 2011, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 14 października 2011 roku.

Baby są jakieś inne, no kurde, inne jakieś są, jak w mordę strzelił. Szpilkami stukają, szpilkami. Dowalają się na kroku każdym, się, pytania głupie zadawają, zadają, ją. Patrzę na nie i wkurzam się, w kieszeniach pięści zaciskam, się. Opluć bym chciał, flądry jedne, ale wiem, że jak tylko śliną strzyknę, to dostanę rykoszetem.

Tak właśnie monologuje Marek Koterski, reżyser, którego nie wymienia się jednym tchem obok największych tuzów rodzimego kina, a który od blisko trzydziestu lat pozostaje jednym z jego najbardziej autorskich i charakterystycznych twórców.

Reklama

Już od filmowego debiutu, "Domu wariatów", z każdą kolejną premierą dokłada cegiełkę do budowy tytułowego przytułku dla chorych umysłowo, gdzie sam jest głównym pacjentem. Jeśli dla Jana Jakuba Kolskiego celuloidową ojczyznę stanowi słoneczna prowincja, przypominająca skrzyżowanie "Złotopolskich" ze "Sto lat samotności" Márqueza, to Koterski ukrywa się w obskurnej kamienicy z "Lokatora" Polańskiego, na którą nieustanny szturm przypuszczają neurozy i koszmary, wyjęte równocześnie z twórczości Barei, Bergmana i Allena.

Reżyser "Dnia świra" od zawsze podkreśla, że to jego prywatny świat - łamie realistyczną konwencję, nawiązuje do własnej biografii, powraca do tych samych tematów. Nie inaczej jest w filmie "Baby są jakieś inne". Dwójka mężczyzn (opuchnięty Robert Więckiewicz, chudy i blady niczym upiór Adam Woronowicz) jedzie tu samochodem przez nocne pustkowie. Nie wiadomo, jaki jest cel drogi, a o rzeczywistości poza ciemną szosą i stacjami benzynowymi dowiadujemy się jedynie z ich dialogów; to równie dobrze może być wspólny sen lub bezsensowna podróż przez świat po Apokalipsie. A jeśli naprawdę nastąpił koniec świata, to jedno pozostaje pewne: stały za nim baby.

Bohaterowie są płcią piękną przerażeni i zniesmaczeni. Ich gorączkowe, wypełnione wulgaryzmami i błędami gramatycznymi rozmowy krążą tylko wokół niej - cały film przypomina półtoragodzinną sesję terapeutyczną dwóch mizoginów, którzy przez wszystkie przypadki odmieniają przewinienia swoich kochanek, żon i matek. Zaczyna się od statystyk, codziennych neuroz, a kończy na Freudzie, kompleksie Edypa i symbolicznej kastracji.

Koterski, prawdopodobnie jeden z najlepszych autorów dialogów w nadwiślańskim kinie, wspaniale pokazuje, jak z jednej strony pozostajemy więźniami stereotypów płciowych, zakodowanych we współczesnej mowie, a z drugiej - jak łatwo za ich pomocą manipulować ludzką tożsamością. Z zanieczyszczonego kliszami i truizmami potoku słów prześwituje czasem prawda o zbiorowej polskiej (pod)świadomości. Zupełnie jak w prozie Doroty Masłowskiej.

Koterski wyrusza na wojnę z kobietami, ale głównym celem tego ataku jest on sam. Jego kolejny film to znowu seans samobiczowania, w czasie którego odczuwamy mieszankę niechęci i wstydliwej identyfikacji. Kameralne do granic możliwości "Baby są jakieś inne" przypominają przez to alkoholowe posiedzenie z kumplem, kiedy to z gorzką satysfakcją nazywamy nasze partnerki sukami, aby wraz z kolejnymi setkami coraz bardziej uświadamiać sobie, że to my jesteśmy suk... insynami.

Może rzeczywiście baby są jakieś inne, ale Koterski pozostaje wciąż ten sam - znów próbuje nakręcić komedię i znów ponosi "klęskę". Jak bardzo by się nie starał, jak wiele ciętych ripost nie pisał, to i tak nie zmieni tego, że w ludzkiej marności, w kompleksach i małostkowości nie ma, cytując tytuł innego jego filmu, nic śmiesznego.

8,5/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy