Reklama

Nicholas Fackler: Szaman i eko-faszyści

Nicholas Fackler jest młodym reżyserem i scenarzystą. Jego film "Chore ptaki umierają łatwo" zdobył główną nagrodę dla najlepszej produkcji w Międzynarodowym Konkursie "Filmy o Sztuce" 13. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty.

Film "Chore ptaki umierają łatwo" opowiada o grupie artystów, którzy wyruszają do Gabonu, by odnaleźć tam biblijny Eden i skosztować ibogi - mitycznej rośliny, zawierającej jedną z najsilniejszych substancji psychotropowych, wywołującą nie tylko niezwykłe wizje, ale posiadającą też moc uwalniania z wszelkich uzależnień. Członkowie wyprawy Nicholasa Facklera w gabońskiej dżungli, podczas tubylczego rytuału, zamierzają odnaleźć odpowiedzi na nurtujące ich pytania i uwolnić się od nałogów.

"To często przezabawny, fantasmagoryczny sen na jawie, szalony miks fascynujących, głęboko popieprzonych postaci. To, co dzieje się w czasie wyprawy, nakręcanej toksyczną mieszanką towarzyską przy nieustannie włączonej kamerze i dietą złożoną z trawy, kwasu i opiatów, przypomina majaki" - pisali zachwyceni krytycy.

Reklama

Z Nicholasem Facklerem o filmie "Chore ptaki umierają łatwo" rozmawiała Anna Bielak.

Robiąc research przed naszą rozmową, trafiłam na twoją stronę na Facebooku. Na głównym zdjęciu widnieje seria zapisków autorstwa Alana Moore'a - anarchisty, spirytualisty i wegetarianina - który zrównuje współczesną sztukę z dawną magią. Domyślam się, że podzielasz jego poglądy?

Nicholas Fackler: - Jestem artystą i w mojej rzeczywistości magia jest organicznie związana ze sztuką; z umiejętnością wyłapywania idei krążących w pustce, w kosmosie, w umyśle. Trochę w tym prestidigatorstwa, czarnoksięskich sztuczek. Uczucia, artystyczne idee i silne intencje kreują czy raczej wyczarowują świat. Podobnie jest ze słowami. Kiedy piszesz, powołujesz do życia obrazy rzeczy, ludzi, sytuacje, a potem bawisz się nimi, uruchamiasz emocje. Mówiąc do kogoś sprawiasz, że słowa go oblepiają, zmieniają znaczenie, ewoluują i rosną w siłę albo umierają. Analogicznie jest z energią - możesz ją komuś dawać lub zabierać, kumulować albo wysysać. O różnych aspektach magii mówiło się przez wieki. Dziś żyjemy w świecie hołdującym technologii. Nawet jeśli jestem jednak tylko trybikiem w maszynie, przepływa przeze mnie magiczna energia świata.

Brzmisz trochę jak szaleniec.

- Ale staram się patrzeć na świat bardzo trzeźwym okiem. To prostsze, niż ci się wydaje. Lubię chodzić po krawędzi, ale nie zatracam się w przemyśleniach, nie osuwam się w niebyt. Staram się trzymać dystans, bo kiedy w grę zaczyna wchodzić magia, filozofie, bogowie i narkotyki bardzo łatwo stracić równowagę.

Cywilizacja nauczyła cię to robić? Strumienie świadomości wyszły z mody. Nie cenimy już intuicji, wolimy nowe technologie, bo te pozwalają nam analizować i porządkować.

- Mam nadzieję, że moda na technologię jest chwilowa. To nasza współczesna fanaberia, postmodernistyczna beatles-mania.

Co w nowych technologiach jest takiego fascynującego?

- Po pierwsze technologia jest namacalnym dowodem tego, że osiągnęliśmy konkretny poziom wiedzy. Po drugie pozwala ludziom utrzymywać relacje między sobą. Dawniej poczucie, że wszystko jest ze sobą połączone dawały grzybki halucynogenne. Dziś robi to Internet. Niewątpliwie w obu przypadkach wrażenie trwania w wielkiej wspólnocie jest niesamowite i daje spokój. Internet jest efektem ewolucji, jakiej przez cały czas podlega ludzkie pragnienie spokojnego życia w stadzie. Jeśli mógłbym mieć jedno życzenie chciałbym, żeby ludzie odnaleźli ten utracony raj, ale by nie szukali go obsesyjnie na Facebooku. Mnie spokój daje obcowanie ze sztuką. Zresztą uważam, że każdy na swój sposób jest artystą. Kreacja nie musi się równać malowaniu obrazu, kręceniu filmu, pisaniu czy rzeźbieniu. Sztuki nie da się zamknąć w pudełku i opieczętować. Sztuka to na swój sposób magiczna zdolność do zwizualizowania idei w swoim umyśle i przeniesienia jej na grunt dzielony z innymi ludźmi. Moment, w którym owo przeniesienie następuje - jest czymś świętym.

Mówisz o chęci tworzenia wspólnoty, ale twój dokument - "Chore ptaki umierają łatwo" - opowiada o zaglądaniu do własnego umysłu i uzależnieniu od narkotycznych wizji, których z nikim się nie dzieli. Duchowość rodzi się w samotności? W tłumie jej nie ma?

- Bycie w grupie uduchowionych osób bywa strasznie irytujące [śmiech]. Są jednak ludzie, którzy dobrze funkcjonują tylko w grupie. W małych społecznościach jest więcej siły, niż w wielkich miastach. W wioskach wszyscy wyznają to samo, w dużych miastach każdy wierzy w coś innego. W efekcie ludzie nie tworzą wspólnot i nie dostają w zamian poczucia bezpieczeństwa. Urodziłem się w Nebrasce, w centralnej części Stanów Zjednoczonych. Byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, ale jako nastolatek zacząłem czytać książki o innych religiach, bo zacząłem je zauważać wokół siebie. Każde wyznanie opisuje świat zgodnie z własną, bardzo specyficzną poetyką. Chciałem poznać każdą z osobna i doszedłem do punktu, w którym stało się dla mnie jasne, że moją religią jest sztuka. Potrzebuję jednak samotności, żeby tworzyć. Samotność nie jest sprzeczna ani z ludzką naturą ani z kulturą czy religią. Jest szansą na to, by nawiązać intymną relację ze światem, którego jest się organiczną częścią - żywą komórką.

Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na narkotyki? Lecisz ze swoją ekipą do Afryki, żeby znaleźć autentyczną terapię na uzależnienie.

- Kiedy po raz pierwszy wziąłem narkotyki, zależało mi tylko na zabawie. Kiedy od czasu do czasu biorę je teraz, zwykle robię to w samotności. Chcę się oczyścić, szukam katharsis. Staram się odblokować emocje, przepracować problemy. Uważam, że narkotyki powinny być legalne i pewnie niedługo takie będą. Nikt już nie jest w stanie kontrolować tego, co się dzieje w - że tak to ujmę - nieoficjalnym obiegu towarów.

W drugim tomie swoich dzienników pt. "Jak świadomość jest związana z ciałem" (1964-1980) Susan Sontag napisała, że kolejnym faszyzmem na świecie, będzie jednak eko-faszyzm. Jesteś w stanie się z nią zgodzić?

- Nie. Od dawna żyjemy w czasach technologicznej rewolucji. Powiedziałbym więc, że organiczna ekologiczna kontrrewolucja jest naturalną koleją rzeczy. Musimy odkryć, jak korzystać z naturalnych zasobów i przy okazji nie dewastować rzeczywistości wokół nas, co robimy dziś przy każdej możliwej okazji. Owocem ekologicznego trybu życia bywa wegetarianizm, zdrowe życie często otwiera na duchowość, ta na lepsze porozumienie ze światem. Kiedy przestałem jeść mięso poczułem, że jestem silniejszy, poczułem się pełniejszym człowiekiem, bo udało mi się zwalczyć drzemiące we mnie zwierzęce instynkty. Bycie eko- to wybór. Kiedy go masz i nie żyjesz bezmyślnie wedle zasad narzuconych przez autorytety, jesteś wolnym człowiekiem. W żadnej ideologii nie ma miejsca na wolność. Używanie słowa neo- czy eko-faszyzm nie jest więc szczególnie fortunne w tym kontekście.

W jednej ze swoich książek Timothy Leary pisał z kolei, że ludzie uwielbiają mówić, że coś jest "naturalne". Dla niego naturalne były rośliny, które bezpośrednio wpływały na system nerwowy, a nie cztery lata spędzone na Harvardzie, Biblia, Katedra Świętego Patryka czy szkółki niedzielne.

- To ma sens. Współczesne szkoły wychowują współczesnych niewolników. Kończysz uniwersytet i zaczynasz spłacanie kredytu studenckiego. Mówisz zarabiać, pracować i najlepiej, gdybyś nie zadawał pytań. Czy to nie jest sprzeczne z naturą, okrutne i wyrafinowane niewolnictwo? Byłem wychowywany w sposób, który przystosowywał mnie do takiej pracy. W kolejnych szkołach uczono mnie pokornego akceptowania schematów i życia wedle szczegółowo rozpisanego planu dnia. Nie było w nim miejsca na sztukę ani czasu na duchowe poszukiwania. Wiedza jest potęgą, powinniśmy ją wchłaniać. Wychylać się poza ramy i dostrzegać, że można żyć inaczej. Na własny sposób. Tyle, że na utratę robotnika nikt nie chce sobie pozwolić. Choć nie jestem podobny do Rossa [Brockleya - jednego z bohaterów dokumentu, oddającego się snuciu teorii spiskowych - przyp. red.], nie mogę nie widzieć tego, że wysokie stanowiska ewokują wysokie płace i wygodne życie. Kontrolowanie innych utrzymuje status quo. Kiedy pieniędzy jest więcej, niż potrzeb, łatwo zamienić je w narzędzie manipulacji, które pozwala brać od ludzi nawet to, czego nie chcą dać.

W jednej z pierwszych sekwencji "Chorych ptaków..." pojawia się Dany Beal, który został skazany na 34 lata więzienia w Fox Lake Prison. Beal zburzył status quo przypisując sobie odnalezienie leku na uzależnienia.

- Dany Beal obracał się w środowisku Timothy Leary'ego. Kilka lat temu przejeżdżał przez Nebraskę i został zatrzymany z paczką marihuany, którą chyba próbował przewieźć do Kanady. Aresztowano go i zamknięto w zakładzie karnym Fox Lake. Dla starszego człowieka 34 lata równa się dożywociu. Beal jest aktywistą, który w latach sześćdziesiątych walczył o zalegalizowanie marihuany i psychodelicznych substancji naturalnego pochodzenia. Przekonywał, że nie służą one niszczeniu ludzkiego organizmu. Zanim my uczyniliśmy je narkotykami i zdemonizowaliśmy ich działanie, kultury krajów Południowej Ameryki i Afryki używały roślin o właściwościach psychodelicznych do leczenia. Dany Beal i ludzie jego pokroju do dziś wierzą, że można przywrócić tym roślinom ich realny status. Beal nie chciał na to czekać, wyprzedził swój czas i został za to ukarany. Używał marihuany do leczenia pacjentów chorych na raka. Afrykańską ibogą leczył heroinistów.

Z sukcesem?

- Twierdził, że jest w stanie całkowicie wyprowadzić narkomanów z uzależnienia podając im substytut heroiny. Wielu ludziom to rzeczywiście pomogło. Iboga jest stosowana od setek lat. Tradycja nie ma jednak znaczenia, bo do dziś toczy się wojna narkotykowa, która wybuchła w latach osiemdziesiątych. Gdybym został zatrzymany z marihuaną na terenach stanów Utah czy Arizona, mógłbym trafić za kratki na siedem lat. I dzięki temu stałbym się prawdziwym kryminalistą. Społeczeństwo nie toleruje byłych więźniów i rzuca im kłody pod nogi, kiedy starają się wyjść na prostą. Dany Beal niedawno wyszedł z więzienia. Wielu ludzi go jednak wspiera, a legalizacja marihuany w kilku stanach prowadzi do zwiększenia aktywności grup, które walczą o powszechną legalizację. Zaczyna się kulturowa i mentalna ewolucja. Myślę, że idzie w dobrym kierunku.


Określiłbyś Dany'ego Beale'a mianem post-modernistycznego szamana? Amerykańskim odpowiednikiem TataYo, którego z ekipą "Chorych ptaków..." poznajesz w Afryce?

- Tak, w pewnym sensie tak. Choć to zależy od tego, jaka jest twoja definicja szamana.

Szaman jako lekarz?

- Powiedziałbym, że jako towarzysz podróży, jaką odbywa chory. W czasie afrykańskiego rytuału ibogi, który ma uwolnić od uzależnienia, umysł odłącza się od ciała i dryfuje w kierunku, którego nie sposób przewidzieć. Szaman jest obok, by cię przeprowadzić przez sytuacje, w jakich musisz się zatracić. On wie, gdzie idziesz, bo był tam już przed tobą. Zna drogę przez labirynt i nie pozwoli ci wejść w ślepą uliczkę. Szaman porusza się w wirtualnej, alternatywnej przestrzeni. Nie można dostać na to licencji. Dany Beal jest poniekąd kimś takim - wyprowadza swoich pacjentów poza granice świata zalegalizowanych doznań. TataYo sportretowany w Chorych ptakach... to współczesny szaman, który jedną nogą stoi po stronie tradycji i legend, drugą w świecie ukształtowanym przez zachodnie wartości. Mediuje między jednym a drugim.

Kiedy kręcisz film rolę medium pełni kamera. W "Chorych ptakach..." pada nawet stwierdzenie, że kamera jest Bogiem. Zastanawiałeś się nad tym, że gdyby jej nie było, wasza podróż mogłaby być inna?

- Kamera wykreowała doświadczenie, które mamy za sobą, więc gdyby jej nie było - na pewno byłoby ono zupełnie inne. Nie wydarzyłoby się tyle kłótni, które były spowodowane głównie jej ciągłą obecnością. Jedni nie chcieli być filmowani, inni ciągle podgrywali sytuacje. Poza tym bez kamery i ciążącej na ramionach idei kręcenia tego dokumentu, inaczej rozłożyłyby się role. Spędzałbym więcej czasu z TataYo i to ja przeszedłbym rytuał inicjacji ibogą.

Przecież zażyłeś jej trochę?

- Tak, niewielką ilość, tylko dwie łyżki. Zobaczyłem wtedy obok siebie świetlistą istotę, ale nie czułem się jakbym brał jakiekolwiek narkotyki. Wydawało mi się, że percypuję świat w totalnie trzeźwy sposób. To nie była halucynacja.

"Chore ptaki..." to rzecz radykalnie odmienna od twojego fabularnego debiutu - "Witaj, miłości" (2008), komedii romantycznej z Martinem Landau i Ellen Burstyn w rolach głównych. Co stało się w twoim życiu, że zacząłeś szukać duchowych doznań i przestałeś się liczyć z rzekomymi potrzebami rynku?

- Kiedy zakończyliśmy prace nad "Witaj, miłości" czułem tylko jedno - wielkie niespełnienie. Scenariusz tego filmu napisałem jako siedemnastolatek i postrzegam ten film jako stosunkowo niedojrzałą rzecz. Nakręciłem go napędzany wielkim strachem przed starzeniem się i umieraniem. Opowiedzenie historii o dwójce starszych ludzi znajdujących się u kresu życia, ale znajdujących miłość i radość w budowaniu nowej rodziny miało mieć wymiar terapeutyczny. Kiedy skończyliśmy zdjęcia poczułem się jednak totalnie zagubiony. Nie wiedziałem, co mam dalej ze sobą zrobić. Pozbyłem się złych emocji i poczułem pustkę. Religia nie mogła jej wypełnić. Na długo zanim pojawił się projekt realizacji "Chorych ptaków..." zacząłem szukać kogoś w rodzaju duchowego przewodnika, mnóstwo czytałem i trafiłem na Johna C. Lilly'ego i jego fascynującą teorię.

O isolation tank?

- Dokładnie. Czytałem o tym, jak Lilly brał substancje halucynogenne i zamykał się w ciemnym i dźwiękoszczelnym pudle, w którym odbywał długie rozmowy z emanacjami własnego umysłu. Pierwszymi istotami, jakie zobaczył, były anioły. Wedle Lilly'ego stało się tak dlatego, że był wychowany w religii katolickiej, a ta odcisnęły ślady na jego świadomości.

Jaka była najważniejsza dla ciebie wizja, jaką miałeś po zażyciu narkotyków?

- Po premierze "Chorych ptaków..." w Los Angeles spotkałem się z kilkoma znajomymi, którzy mieli ze sobą DMT [dwumetylotryptamina, to silny narkotyk psychoaktywny występujący w wielu roślinach, produkowany również w ludzkim mózgu - przyp. red.], który staje się coraz popularniejszy w Stanach. Wziąłem go i najpierw przed oczami przewinęła mi się seria obrazów z dzieciństwa i zobaczyłem coś w rodzaju raju - przepiękny krajobraz rozciągający się po horyzont. Patrzyłem na niego z perspektywy nieba, jakbym opuścił swoje ciało. Zawładnęło mną wtedy ekstremalne poczucie nostalgii. Miałem wrażenie, że gdzieś już widziałem ten świat. Może na obrazie, który wisiał w moim pokoju, kiedy byłem dzieckiem? Nie! Nagle zdałem sobie sprawę, że widziałem go przed swoim narodzeniem. To było niewiarygodne uczucie! Potem wokół mnie pojawiły się kosmiczne postaci. Wiedziałem, że nazywają się Maschinelles. Otworzyły moją głowę i zaczęły wyciągać z niej duszę. Owinęły nią jedno z wielkich kół zębatych i zaczęły nim kręcić.

Biblijne opowieści nie należą więc do tych, które ukonstytuowały twoją osobowość?

- Lilly otworzył mi oczy na świat, który istniał zanim chrześcijaństwo stało się dominującą religią. Zacząłem czytać o szamanach i dawnych kulturach. Moimi prywatnymi mitami są też opowieści bitników. To artyści, którzy starali się przywrócić współczesnemu światu istotę spirytualnych doznań. Dzięki nim umocniło się we mnie przekonanie, że chcę być artystą. The Yage Letters [autorstwa Allena Ginsberga i Williama S. Burroughsa wydane w 163 roku - przyp. red.] czytałem non stop, jeżdżąc metrem, chodząc ulicami. Bitnicy są mitem dla rewolucjonistów i intelektualistów. Dzieła sztuki, które za sobą zostawili, uczyniły z nich mitologiczne figury. Patrzę na nich i marzę o tym, żeby kontynuować tradycję poszerzania horyzontów i eksplorowania granic człowieczeństwa.

Kto wie, ile jest prawdy w ich opowieściach o sobie samych?

- Pewnie niewiele. Czy to ma jednak jakieś znaczenie? Najważniejsze, że tworzą przestrzeń, w której możemy się zatracić. Jestem też wielkim fanem Wernera Herzoga, który ukrywa się za fasadą rozmaitych mitów. Ciągle czegoś szuka i pokazuje nam terytoria, na jakie sami zwykle nie mamy odwagi zaglądać.

W "Chorych ptakach..." opowiadasz o afrykańskim micie kreacyjnym Bwiti.

- Zarówno pod względem formy jak i treści przypomina on biblijną opowieść o Edenie. Jeśli zwrócimy uwagę na chronologię zauważymy, że i on pojawił się jednak jako pierwszy. Oralne opowieści o świecie, który autentycznie istniał, poprzedzają biblijne historie. Uświadomienie sobie tego skłoniło mnie do zadania sobie serii pytań.

Jakich?

- Dlaczego od dziecka słyszymy, że spokojne życie w jedności z naturą i Bogiem jest niemożliwe? Co mnie powstrzymuje przed powrotem do raju? Przecież raj jest możliwy i w takiej czy innej formie musiał istnieć na ziemi. Dlaczego musimy wierzyć, że go tu nie było, nie ma i nie będzie? Czy naprawdę musimy zniszczyć świat, w którym żyjemy? Czy wyprawa do nowego, wspaniałego świata musi być zainicjowana Apokalipsą? Ludzie wierzą w to, co się im mówi. Jeśli wierzą w możliwość nadejścia Apokalipsy, prędzej czy później do niej doprowadzą. Ta sama zależność, która pozwala im kształtować siebie, wpływa na kształtowanie świata. Powiedzmy ludziom coś innego! Wierzę, że sama intencja ma magiczny wymiar - może zainicjować zmianę. Wolę wierzyć, że odnajdę błogi spokój, niż wyobrażać sobie, jak świat ginie w piekielnych płomieniach. Wystarczy, że żyję w kraju masowych eksterminacji. Masz pojęcie, ile plemion tu wybito?

Nowe kultury buduje się na ruinach starych. Nie tylko w Ameryce.

- Kiedy umiera jakaś kultura, umiera też szacunek dla jej autorytetów. Miejsce szamanów zajęli księża, którzy narzucili nowym społecznościom chrześcijańskie wartości. Afrykańska kultura Bwiti i kult ibogi została stłumiona i w efekcie zniszczona przez francuskich misjonarzy. Nic dziwnego. Biblia jest kolekcją najbardziej urzekających i potężnych mitów, a ludzie uczą się rozumieć rzeczywistość i siebie samych poprzez historie, które sobie opowiadają. Mit sprawia, że identyfikujemy się z postacią, którą chcemy być i projektujemy jej cechy na siebie samych. Jego moc polega na tym, że wchodzi głęboko pod skórę i daje siłę do działania. Bywa jednak, że jest nam - mówiąc metaforycznie - wszczepiany, a to już coś innego. Film, nad którym teraz pracuję - "We The Living" - to historia, w jakiej mieszam religię, mitologię i estetykę science-fiction w opowieści w dwójce dzieci, które wymyślają własną mitologię. Chcę pokazać ewolucję niewinnych fantazji, które zamieniają się w narzędzia manipulacji.

Jako filmowiec też manipulujesz ludzkimi emocjami. Umiesz montować obrazy, dźwięki, wrażenia. Jakich szukałeś w dziesiątkach godzin nakręconego materiału, kiedy pracowałeś w montażowni nad strukturą "Chorych ptaków..."?

- Z wyprawy do Afryki przywieźliśmy około czterysta godzin materiału. Muzyka i obrazy ewokują uczucia - jedne wywołują, inne narzucają. Jeszcze inne narzucam ja sam. Wiele sekwencji w Chorych ptakach... jest sfabrykowanych dla dobra narracji. Chciałem wciągnąć widza w głąb swojego świata i sprawnie go po nim oprowadzić. Kręciliśmy pięcioma kamerami. Skatalogowałem wszystkie zdjęcia tematycznie. I pewnego dnia zacząłem po prostu montować. Najtrudniej było mi znaleźć scenę otwierającą. Nie mieliśmy storyboardów ani scenariusza. Mój operator Sean Kirby kręcił to, co przyciągało jego uwagę. Pierwsze zdjęcie, które zwróciło moją - otworzyło film. Podłożyłem pod nie muzykę i szybko oddałem się rytmowi historii. Chciałem, żeby jej energia mnie poprowadziła. Montowałem instynktownie, nie chciałem przeintelektualizować narracji. "Chore ptaki..." miały dać wrażenie eksploracji podświadomości. To było dla mnie wielkie artystyczne wyzwanie. Kolejne sekwencje Witaj, miłości były drobiazgowo rozpisane i zaplanowane. Od początku do końca miałem przed oczami obraz całości. Tym razem było odwrotnie. Nie wiedziałem, co robię i co z tego wyjdzie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że historia zbuduje się sama.

Pracowałeś tak od początku?

- Tak, to było bardzo frustrujące dla ludzi, którzy byli ze mną. Od reżysera na planie oczekuje się konkretnych poleceń, ja ich nie dawałem. Chwytaliśmy rzeczywistość na gorąco. Eksplorowaliśmy ją jak własną świadomość po wzięciu narkotyków.

W filmie pada pytanie, czym jest rzeczywistość. Chcę ci je zadać powtórnie, bo zastanawiam się, czy kręcenie "Chorych ptaków..." zmieniło twoją odpowiedź?

- Tak, zdecydowanie. Powiedziałbym nawet, że to nie jest zmiana na lepsze. Żywiłem nadzieję, że wrócę do domu i wszystko w moim życiu będzie wyglądało inaczej. Lepiej. Tymczasem przywiozłem ze sobą bardzo negatywne emocje. Szukałem ścieżki - tej jedynej - która doprowadzi mnie do pełnego zrozumienia rzeczywistości, w której żyjemy. Wierzyłem, że ją znajdę i wtedy poczuję ulgę i spokój. Ta podróż uświadomiła mi jednak, że takiej drogi nie ma; że każdy żyje wewnątrz własnej bańki mydlanej i zbudowanie wspólnoty z grona indywidualistów nie jest możliwe. Ludzie są różni i potrzebują różnych rzeczy. W tym jest piękno, ale we mnie wciąż jest lęk. Podróż do Afryki sprawiła, że poniosłem trwały uszczerbek na duchu. Przestało mi się nawet podobać obnoszenie się ze swoją duchowością, jak z drogim, nowym ciuchem, który stanowi o statusie społecznym.

Łudziłeś się, że ruch New Age i neo-szamanizm funkcjonują inaczej?

- Tak. I boleśnie się pomyliłem. Teraz wolę wierzyć, że każdy ponosi odpowiedzialność za własny świat, który nie jest lepszy od innych. Nie daję sobie już prawa do osądzania. Kiedyś myślałem, że chcę być nauczycielem - guru, który naucza niewtajemniczonych. Dziś wiem, że to nie możliwe. Chciałem uleczyć Rossa. Nie rozumiałem, że jeśli w grę wchodzi duchowość, ludzie mogą leczyć tylko siebie samych. Każdy musi zmierzyć się z własnymi demonami. Ani jako artysta, ani jako nauczyciel nie mogę nikogo prowadzić moją ścieżką.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: eko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy