​Michalina Łabacz: Szkoła życia

Michalina Łabacz /Marek Ulatowski /MWMedia

- Sporo osób mówiło mi, że zostałam rzucona na głęboką wodę, ale tak naprawdę głębszej wody wymarzyć sobie nie mogłam. Spełniło się moje największe marzenie - mówi Michalina Łabacz, która rolą Zosi w "Wołyniu" Wojciecha Smarzowskiego debiutowała na dużym ekranie.

Z aktorką rozmawialiśmy tuż po sukcesie filmu na gali rozdania Polskich Nagród Filmowych - Orłów, przy okazji premiery filmu "Wołyń" na DVD i Blu-ray.

"Wołyń" zdobył w tym roku aż dziewięć Orłów, w tym nagrodę dla najlepszego filmu. Jakie emocje towarzyszą ci po gali rozdania statuetek?

Michalina Łabacz: - Jestem szczęśliwa i bardzo dumna, gratuluję wszystkim nagrodzonym. Cieszę się, że mogłam brać udział w tak dużej i ważnej produkcji. Cała ekipa pracowała ciężko, były to dwa lata spędzone na planie. Myślę, że wszyscy mieliśmy poczucie, że tworzymy coś wyjątkowego.

Reklama

To również twoje indywidualne zwycięstwo, bo byłaś nominowana aż do dwóch nagród - za najlepszą rolę pierwszoplanową i w kategorii odkrycie roku. To wielkie osiągnięcie dla debiutantki. Czujesz się wyróżniona?

- Oczywiście! Byłam w szoku, gdy się dowiedziałam. Zwłaszcza, że znalazłam się w tak zacnym gronie aktorów, których od zawsze podziwiam. Mówi się, że Orły to takie polskie Oscary, a ja dopiero wchodzę w ten aktorski świat, więc tym bardziej jestem bardzo wdzięczna Akademii.

To sytuacja tym bardziej wyjątkowa, że reżyser Wojtek Smarzowski wybrał cię podczas castingów spośród 250 innych kandydatek. Jak wyglądał ten proces?

- Gdy zaczynały się castingi do "Wołynia", byłam na pierwszym roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Początkowy etap odbył się u mnie w szkole i przesłuchiwano wszystkie dziewczyny. Później wybrano około dwudziestu kandydatek. Tyle że castingi ciągnęły się przez cały rok - finał odbył się jakoś w maju. Pamiętam, że na początku pojawiły się obawy i strach: trudny temat i praca z wybitnym reżyserem, ale później bardzo czekałam na wiadomość.

- Przesłuchania miały formę zdjęć próbnych, przy których partnerowali nam doświadczeni aktorzy, tacy jak Jacek Braciak. To były niezwykłe spotkania. I choć uczestniczyliśmy w castingu, Wojtek Smarzowski stworzył dla nas atmosferę, w której czuliśmy się bardzo swobodnie i mogliśmy bezstresowo pracować. To bardzo cenne dla nas młodych, którzy dopiero zaczynają.

Tak jak wspominałaś, twoja praca nad "Wołyniem" rozpoczęła się, gdy byłaś na pierwszym roku aktorstwa. Nie obawiałaś się, że to za wcześnie na taki projekt?

- Bardzo lubię wyzwania! Poza tym, gdy przeczytałam scenariusz, wydarzyło się coś, co było dziwne i magiczne równocześnie, ponieważ naprawdę w jakiś sposób poczułam tę postać. Chciałam ją zagrać, dlatego nie było dnia, żebym nie sprawdzała maila.

- Sporo osób mówiło mi, że zostałam rzucona na głęboką wodę, ale tak naprawdę głębszej wody wymarzyć sobie nie mogłam. Spełniło się moje największe marzenie, bo Wojtka Smarzowskiego od zawsze podziwiam i bardzo cenię. Jego kino przeraża, ale też intryguje i zachwyca, przez co tym bardziej chciałam wejść w ten świat.

I reżyser ostatecznie wybrał cię do filmu. Jak na ten sukces zareagowali twoi profesorowie?

- Przede wszystkim wspierali mnie i bardzo cieszyli się, że dostałam szansę, by stanąć na planie u jednego z mistrzów. Ale jeśli chodzi o zajęcia w szkole, to nie miałam żadnej taryfy ulgowej i jak cała reszta, a może nawet jeszcze bardziej, musiałam pracować. Chodziłam na zajęcia, zaliczyłam normalnie sesję, zdałam egzaminy.

A przecież proces powstawania "Wołynia" ciągnął się przez trzy lata...

- To prawda. Śmieję się, że jak zaczynałam szkołę, to zaczynałam też "Wołyń". Teraz już ją powoli kończę, jestem na czwartym roku, świeżo po premierze spektaklu dyplomowego, który zrobiliśmy z profesorem Janem Englertem, a "Wołyń" dopiero niedawno wszedł na ekrany kin.

Jak wyglądała praca na planie z Wojciechem Smarzowskim i jak podszedł do ciebie jako debiutantki?

- Mimo że byłam debiutantką, Wojtek traktował mnie jak każdego innego aktora. Na początku były oczywiście przygotowania do filmu, pół roku przed rozpoczęciem zdjęć zaczęłam zgłębiać swoją wiedzę historyczną, przeczytałam sporo książek, zapisków, dokumentów, oglądałam zdjęcia, wycinki i relacje Wołyniaków. Chciałam zbudować tak zwane zaplecze. To był bagaż, który miałam cały czas z tyłu głowy, ale rozmowy z reżyserem były dla mnie najcenniejsze.

- Wspólnie staraliśmy się nadać Zosi rożne barwy. Zależało mi na tym, żeby jak najbardziej ją uwiarygodnić, by widz mógł uwierzyć, że naprawdę była taka dziewczyna, która mogła to wszystko przeżyć. Nigdy nie doświadczyłam tego, co moja bohaterka, więc mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak zachowałabym się wśród tak okrutnych wydarzeń, ale dostałam duże bezpieczeństwo od Wojtka i bardzo mi pomógł przez to przejść.

- Na pewno nigdy nie zapomnę sceny porodu, którą kręciliśmy w moje urodziny, a ja trzymałam na rękach najmłodszego aktora - miał zaledwie tydzień. Było to wielkie przeżycie i trudne warunki, a wokół mnóstwo się działo. Myślę też, że sceny rzezi dały w kość całej ekipie, kiedy mieliśmy na zrobienie jednej sceny zaledwie kilkadziesiąt minut. Wokół płonęły chaty, biegały zwierzęta, a ja uciekałam z płaczącym dzieckiem na rękach wśród ognia i tortur. Dawałam z siebie wszystko, nie było powtórki. Naprawdę nie wiedziałam, co się wokół dzieje, zwłaszcza że nie miałam nigdy styczności z tak małymi dziećmi.

- To było dla mnie ogromne wyzwanie od strony emocjonalnej i fizycznej, i wymagało wielkiego skupienia. Trzeba było grać nieszczęście, strach, niemoc, trzymać małe dziecko na rękach, a jeszcze dookoła działy się okropne rzeczy i wszędzie biegało mnóstwo ludzi. A ja uczyłam się na bieżąco i dla mnie to była prawdziwa szkoła życia. Nie dość, że dojrzewałam w ekspresowym tempie jako aktorka, to również jako człowiek.

Twój filmowy partner - Arkadiusz Jakubik - po zakończeniu zdjęć do "Wołynia" po prostu uciekł z planu filmowego, bo było to dla niego tak trudne przeżycie. Jak było w twoim przypadku?

- Ja miałam to szczęście, że od razu po planie wróciłam w szkolne mury, do przyjaciół i najbliższych, którzy bardzo mnie wspierali. Mogłam dzięki temu natychmiast zmienić kanał i wejść w ten zwyczajny tryb. Oczywiście, bardzo to przeżywałam, bo nigdy nie jest tak, że rola z nas do końca schodzi, dlatego ten zawód jest trochę dla wariatów... Trzeba mieć zdrowe podejście i bardzo pilnować, żeby oddzielać aktorstwo od życia prywatnego, ale to zawsze gdzieś tam w nas zostaje. Teraz po takim czasie mogę powiedzieć, że na pewno jestem silniejsza.

Co było dla ciebie najważniejsze, gdy tworzyłaś postać Zosi?

- Prawda. Miałam to szczęście, że trafiłam na Wojtka, który bardzo mi w tym pomógł, a jako początkująca aktorka potrzebowałam kogoś, komu mogłam w pełni zaufać.

Zastanawiałaś się, co byś zrobiła na jej miejscu?

 - Oczywiście, że tak. Te pytania kłębiły się w głowie, ale zawsze trzeba było znaleźć zdrowy rozsądek, który wziąłby górę nad emocjami, bo inaczej można by zwariować. Dostałam wielkie wsparcie od reżysera i ekipy, a to jest bardzo ważne w aktorstwie, żeby czuć się bezpiecznie. Były też i takie momenty, kiedy nagle schodziło z nas ciśnienie - wtedy pojawiały się łzy. Często nasze odreagowanie kończyło się na tym, że wszyscy szli spać, bo plan był wyczerpujący.

- Myślę, że każdy z nas przeżył to na swój sposób, ale ponieważ tkwiliśmy w tym wszyscy razem, to czasem wystarczyło po prostu posiedzieć obok siebie w ciszy. Nieprawdopodobne było to, że naprawdę podczas zdjęć miało się wrażenie, jakby to wszystko działo się tu i teraz. Mieliśmy cudownych ludzi od scenografii, kostiumów i charakteryzacji, i efekty ich pracy mroziły krew w żyłach.

Miałaś w którymś momencie pracy nad "Wołyniem" obawy, że nie udźwigniesz odpowiedzialności, która na tobie spoczęła?

- Bardziej towarzyszył mi stres przy spotkaniu z ekipą, bo nie wiedziałam, jak to będzie wyglądało na planie, dopiero się uczyłam. Również tego, jak to wszystko funkcjonuje od strony technicznej; jak to jest stanąć na pozycji czy złapać światło, i jak intymna jest kamera. Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. A czasem jest tak, że jest tylko aktor i kamera. I to nie jest wbrew pozorom proste. To trochę tak, jakby mnóstwo kabli było połączonych od kamery do twojego serca i głowy. Teraz oczywiście łatwo mi mówić, bo już jestem po, ale w trakcie zdjęć pojawiały się najróżniejsze pytania.

A jak się czułaś, gdy "Wołyń" wszedł do kin i spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem widzów?

- Wtedy zrobiło się bardzo głośno, więc trzeba było się nieco odciąć od tego wszystkiego. Jestem bardzo dumna, że wzięłam udział w takim projekcie i cieszę się, że mogłam się pokłonić ludziom, którzy to przeżyli, ale temat jest tak ciężki, że naprawdę nie można w nim tkwić za długo... Dlatego rozmowy z widzami były przede wszystkim bardzo trudne, bo wszyscy byli tuż po seansie i czuć było w powietrzu taką ciszę i napięcie, przez które ciężko było się przebić.

- Pamiętam szczególnie jedno spotkanie, gdy po projekcji podszedł do mnie pewien pan i powiedział, że dla niego Zosia wcale nie zginęła, że ona ma tak naprawdę zupełnie inaczej na imię i że to jest jego babcia, która tak jak moja bohaterka uciekała z dzieckiem od banderowców. W takich momentach po prostu ściska cię coś w środku i nie wiesz, co powiedzieć. Jest tylko wzruszenie.

Jednak "Wołyń" wzbudził także wiele kontrowersji. Spodziewałaś się tego?

- Tak, bo to trudny temat. Ale dla mnie to jest przede wszystkim film o miłości, o miłości ponad podziałami. I bardzo ważne jest to, co powtarza Wojtek, że "Wołyń" powinien być mostem, a nie murem. Myślę, że dzisiaj po obejrzeniu tego filmu powinniśmy za wszelką cenę nie dopuścić, żeby takie wydarzenia się kiedykolwiek powtórzyły.

Dla ciebie jako debiutantki wszystko, co działo się po premierze "Wołynia", było czymś zupełnie nowym. Pojawiły się wywiady, recenzje, nagrody. Jak sobie z tym radzisz?

- Dla mnie te rozmowy i wywiady są bardzo stresujące. Nie lubię za bardzo mówić o tym wszystkim, bo proces tworzenia postaci jest dla mnie dość intymny i zachodzi gdzieś we mnie. Ja oczywiście rozumiem, że to część naszego zawodu, ale bardzo przeżywam każde spotkanie z dziennikarzami. Może dlatego, że jestem dopiero na początku swojej drogi.

A co przed tobą?

- Teraz głównie spektakl dyplomowy "Pelikan. Zabawa z ogniem", który można będzie zobaczyć w Teatrze Collegium Nobilium. Niedawno odbyła się także premiera "Garderobianego" w Teatrze Narodowym, gdzie miałam szansę stanąć na jednej scenie obok Jana Englerta i Janusza Gajosa. I szykuje się jeszcze jedna rzecz, ale o niej nie za bardzo mogę jeszcze mówić...

Wymarzony projekt?

- Moim największym marzeniem było spotkać na swojej drodze Wojtka Smarzowskiego, jednak chciałabym pracować z najróżniejszymi reżyserami. Myślę, że to dla takich spotkań warto uprawiać ten zawód. A po "Wołyniu" bardzo chcę się pokazać z całkiem innej strony i mam wielką nadzieję, że już niedługo to nastąpi.

Częściej jednak będziemy mogli zobaczyć cię na dużym ekranie czy na deskach teatru?

- Bardzo bym chciała obie te rzeczy pogodzić, ale wiem, że jest ciężko. Często słyszę od swoich starszych kolegów-aktorów, że trzeba wybierać. Teatr też rządzi się swoimi prawami i jak się wejdzie w jeden spektakl, to później już co miesiąc trzeba w nim grać, a jak dochodzi drugi, to gra się jeszcze drugi. I w taki sposób jest coraz mniej czasu, by robić cokolwiek poza tym. Jednak teatr bardzo mnie intryguje i nie jest to dla mnie tylko miejsce pracy. Od zawsze było to miejsce magiczne. Bardzo bym chciała, żeby los dał mi szansę to połączyć. Z kina nie zrezygnuję na pewno.

Adrian Luzar

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Michalina Łabacz | Wołyń (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy