Krzysztof Stelmaszyk: Seriale są potrzebne

Krzysztof Stelmaszyk /Jerzy Bartkowski/KFP /Reporter

Znakomity aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. Aż trzy razy grał prawników. Wcielał się również w morderców, kochanków i dziennikarzy. Prywatnie wysoko ceni sobie przyjaźń. Jest oddanym ojcem dwóch synów oraz córki. Nie rozpamiętuje utraty etatu w teatrze. Woli skupiać się na tym, co dobre.

W damskiej ubikacji napisano "Głupi kaowiec". To cytat z niezapomnianego "Rejsu". Ale w Teatrze Studio, skąd całkiem niedawno pana zwolniono - i to dyscyplinarnie - jak wieść niesie, podejrzewano pana o to samo. Z teatru wyrzucono również takie tuzy jak Krzysztof Stroiński czy Łukasz Simlat. O co poszło?

Krzysztof Stelmaszyk: - Trzeba by spytać władz miasta.

Ale wymazał pan ściany sprayem w gabinecie dyrektora czy nie?

- Pewnie, że nie. Klasyczna sytuacja: chcieli uciszyć zespół i uciszyli. Zetknęliśmy się z urzędnikami, którzy mieli własne interesy i tych interesów pilnowali. Teraz dochodzimy swoich praw w sądzie. Mam pewność, że wygramy.

Mówiąc interesy, miał pan na myśli pub na parterze teatru? Ale tam się dzieją fajne rzeczy...

- Hałas jest taki, że kiedyś sam schodziłem na dół w kostiumie, żeby prosić o ciszę. Nie dało się grać. Na pierwszym miejscu powinno być przedstawienie, a nie działalność gastronomiczna. O to m.in. walczyliśmy. Na razie wygrał bar.

I teraz żal? Tam był etat. Ale teraz gra pan tak wiele sporych ról, że nie ma pan chyba powodów do narzekania?

Reklama

- Nie chodzi tylko o etat. Przez 4 lata włożyliśmy wiele serca w tę pracę. Jeśli niszczy się ducha zespołu, tę czystą energię, kiedy się widzi, jak bardzo inni nie mają do tego szacunku, to boli najbardziej. Ale rzeczywiście, nie narzekam. Dostaję propozycje, więc gram.

Może nawet więcej, niż gdy był pan na stałe związany z teatrem?

- Może. Ostatnio zagrałem w filmie Julka Machulskiego "Volta". Będzie kolejna część "O mnie się nie martw". No i mam propozycje - filmowe oraz serialowe, także na przyszły sezon, których nie chciałbym ogłaszać, bo umowy jeszcze nie są podpisane.

We wspomnianym "O mnie się nie martw" gra pan prawnika, który nie jest pozytywnie nastawiony do swojego syna.

- Nie do końca przecież. Lubię tę rolę, bo to jest taki facet, który dosyć luźno traktuje życie i relacje z kobietą. Dopiero syn i doświadczenia, jakie z nim ma, powodują głębszą refleksję nad sobą samym. Ta postać ewoluuje. To ciekawy facet, który nie wstydzi się tego, że trudna relacja z synem powoduje, iż sam się zmienia.

Obawiam się, że to się w życiu rzadko zdarza.

- No właśnie!

Powiedział pan kiedyś, że seriale to ciężki kawałek chleba, bo nie bazują na najwyższej jakości literaturze. Rozumiem ten argument, z drugiej strony my, widzowie, przecież je kochamy!


- Oczywiście. Seriale są potrzebne. Teraz amerykańscy czy zachodni producenci stawiają właśnie na nie. Poprzeczkę podniesiono wysoko, czego wszyscy jesteśmy świadomi, bo my te seriale, jak choćby "House of Cards", oglądamy. Widać, jaka jest potrzeba. I to też jest nasz, też mój, kawałek chleba. Również u nas w Polsce seriale się jakościowo poprawiają. Mam nadzieję, że będziemy gonić zachodnie wzory.

Przed laty w bardzo wielu serialach występował nieżyjący już dziś niestety Leon Niemczyk - był aktorem, który pojawiał się po prostu we wszystkim. A my wszyscy go kochaliśmy. Skoro i pan gra dużo, czy z panem będzie podobnie?

- Sam z nim grałem!

Zdradzi pan, który z seriali, w jakich pana widzieliśmy, jest w pana prywatnym rankingu najwyżej?

- Miło wspominam choćby pracę w "Mamuśkach". Słyszę, że widzowie też je lubili. Może serial zbyt wcześnie zszedł z ekranu? Dawał jeszcze duże możliwości. A to była czysta komediowa robota, darzono sympatią dwójkę młodych bohaterów, Michała Rolnickiego [dziś Łukasza z "Barw szczęścia" - przyp. red.] i Katarzynę Ankudowicz [obecnie sekretarka z kancelarii Zarzyckiego w "O mnie się nie martw"], ale też ich mamy - Stasię Celińską i Ewę Wencel. Ja grałem męża Ewy.

Najwyraźniej wygląda pan na prawnika! W serialach był pan nim aż trzy razy. Typ - prawnik?

- No ale jednak to byli różni faceci. Zawsze gra się człowieka, a jaki on zawód wykonuje, to już mniej istotne. Grywam kochanków i - jak w "Sługach bożych" - morderców. A w filmie "Po prostu przyjaźń", który jest opowieścią o przyjaźni w różnych kontekstach - czyli o czymś, co jak chleb i woda jest nam niezbędne do życia - wcielam się w profesora, nawiązującego przyjacielską relację z małym chłopcem. To postaci z dwóch biegunów. Mam możliwość grania bardzo różnych ludzi.

Są wśród nich takie kreacje jak w fantastycznym "Testosteronie". Popłakałam się na tym ze śmiechu.

- Udane przedsięwzięcie. Zwłaszcza że opowiada o facetach, którzy ponieśli porażkę z ręki kobiety i najliczniejszą widownię w teatrze, a potem i w kinie, stanowiły właśnie panie, które miały radość w podglądaniu mężczyzn.

Chyba w ogóle lubi pan grać w komediach?

- Powiem nieskromnie: nie tylko lubię, ale i potrafię. Tak, mam to narzędzie.

Aktorzy twierdzą, że komedia to najtrudniejszy z gatunków. Pan się z tym zgadza?

- O tyle, że recenzję od widzów dostajemy natychmiast. W innym gatunku można trochę oszukać. Powie się: "Oj, to takie głębokie, ty tego nie rozumiesz". W komedii, jeśli widz się nie śmieje, znaczy, że śmieszne nie było.

Dotkliwa jest sprawa Teatru Studio, ale pan już przecież niejeden zakręt ma za sobą. Kiedyś w wywiadzie opowiadał pan, że był czas niedługo po studiach, kiedy grywał Pan najwyżej ostatnich halabardników. Skończyło się to emigracją zarobkową do dalekiej Kanady... A dzisiaj nie ma pan pretensji do losu, do tego zawodu, do swoich własnych wyborów?

- Trudno się obrażać na świat. Trzeba sobie radzić, zachowując przy tym twarz. I właśnie tak od lat staram się postępować. Próbuję mieć zdrowy dystans do nieprzyjemnych rzeczy, które nas spotkały w teatrze i skupiać się wyłącznie na tym, co przyjemne - dobrych propozycjach oraz sprawdzonych przyjaciołach.

Bo bez nich nie da się żyć?

- Tak dokładnie myślę. Cieszę się, że ostatnio udało mi się namówić dwóch kolegów jeszcze ze szkoły aktorskiej na wyprawę w Himalaje. W najwyższych górach świata odnowiliśmy naszą przyjaźń, fantastycznie spędzając czas. Wszyscy trzej cenimy sobie fakt, że na te dwa tygodnie udało się wyjechać razem.

Koledzy ze studiów, czyli z zawodu tak jak pan aktorzy?

- Tak. Z tym że jeden z przyjaciół od lat mieszka w Stanach, jest przedsiębiorcą, drugi dziennikarzem. Obaj zawody zmienili. Wyprawa pozwoliła nam wrócić do przyjacielskiej relacji.

Męska przygoda. Weszliście Panowie na jakąś wielką górę?

- Na tyle, ile w naszym wieku mogliśmy... Przecież nie jesteśmy himalaistami. Ale weszliśmy wysoko.

Żony się o panów w ogóle nie denerwowały?

- Pewnie trochę tak, ale nie mogły nas powstrzymać.

Pan ma dwóch dorosłych synów. Przeczytałam, że jeden z nich jest mistrzem świata, to prawda?

- Tak, i wicemistrzem Europy w żeglarstwie. Jonasz ożenił się z Litwinką. Pracuje jako trener żeglarstwa we Włoszech, dogląda tam dużego ośrodka żeglarskiego. Starszy, Jaś, mieszka z żoną i synem w Vancouver w Kanadzie - jeszcze szuka swojego miejsca w życiu. Moi synowie to już stare chłopy! Porozrzucało ich trochę po świecie.

To dla pana kłopot?

- Nie, przecież codziennie możemy rozmawiać, na przykład na Skype. Dziś odległość to żaden problem.

Ze związku z Agnieszką Glińską ma pan też córkę.

- Tak. Ma 16 lat. Pięknie dorasta, staje się kobietą. Jestem szczęśliwy, że mam ich wszystkich.

Bożena Chodyniecka

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Krzysztof Stelmaszyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy