Kinga Preis: Nie tak łatwo mnie pokonać

Kinga Preis na premierze filmu "Prawdziwe życie aniołów" /Artur Zawadzki/REPORTER /East News

Nie lubi bywać, mieszka na wsi pod Wrocławiem, uwielbia długie spacery po lesie, ceni szczerość i zawodowe wyzwania. Ma na swoim koncie ponad 50 ról filmowych i imponującą liczbę nagród. Jednak nie to jest dla niej najważniejsze. - Nagrody mnie bardzo cieszą. Doceniam je, ale o nich nie myślę. Żeby widz był zadowolony, ja muszę zadowolić siebie - mówi Kinga Preis w rozmowie z Interią. - Niepowodzenia spowodowały, że teraz nie tak łatwo mnie pokonać - dodaje aktorka.

Pracuje z najwybitniejszymi reżyserami w Polsce, m.in. z Wojciechem Smarzowskim, Agnieszką Holland, Jerzym Skolimowskim, Kingą Dębską, Feliksem Falkiem. Stworzyła głośne kreacje w takich filmach, jak "W ciemności", "Zupa nic", "Dom zły", "Córki dancingu", "Plan B", "Pod mocnym aniołem", "Jak najdalej stąd" czy "Komornik". Wystąpiła w spektaklach teatralnych Andrzeja Wajdy, Grzegorza Jarzyny, Agnieszki Glińskiej czy Jana Klaty. Telewizyjna publiczność uwielbia jej serialowe wcielenia, szczególnie Natalię, w którą od 15 lat wciela się w serialu "Ojciec Mateusz".

Reklama

Przy okazji premiery filmu "Prawdziwe życie aniołów", który wciąż można oglądać na ekranach polskich kin, z Kingą Preis rozmawiała Anna Kempys.

Anna Kempys, Interia: "Prawdziwe życie aniołów" to coś więcej niż film. A to co Krzysztof Globisz tworzy, to coś więcej niż rola. Tam jest pewien rodzaj magii - powiedzieli reżyser Artur "Baron" Więcek i producent Witold Bereś. A czym dla pani jest ten film?

Kinga Preis: - Z mojej perspektywy to jest bardzo ważne spotkanie. I to zarówno z reżyserem, jak i z moim przyjacielem Krzysiem Globiszem. Mogłam mu pomóc, grając z nim i dając mu szansę, żeby on grał. Uważam, że bycie na scenie, w filmie czy serialu jest dla niego najlepszą terapią. Łatwiej mu odzyskać formę dzięki pracy, bo praca była zawsze jego wielką pasją, całym życiem. Pamiętajmy, że przez lata jego głowa zupełnie inaczej funkcjonowała i teraz afazja, którą ma Krzyś, czyli niemożność komunikowania się za pomocą słów, powoduje, że musi użyć swojej wyobraźni, żeby coś zakomunikować widzowi. To mu bardzo pomaga.

- Obawiałam się tego spotkania, bo sama nie lubię filmów, w których epatuje się czy nadużywa choroby lub cierpienia żeby przyciągnąć ludzi do kina. Wydaje mi się jednak, że opowiadamy uniwersalną historię o miłości, przyjaźni i o tym, co tak naprawdę znaczy życie, jaka jest jego wartość. Ktoś napisał o "Prawdziwym życiu aniołów", że nie wie, czy po tym filmie chce się żyć, ale na pewno życie nabiera zupełnie nowego wymiaru.

Jak Krzysztof Globisz radził sobie podczas realizacji?

- Staraliśmy się, żeby sceny Krzysztofa były skomasowane, a nie rozrzucone na 12 godzin zdjęciowych, natomiast - jak to w filmie - nie zawsze taka rzecz się udaje. Był nieprawdopodobnie skupiony, oddany, w ogóle się nie poddawał i nie wątpił. Podczas zdjęć zaangażowana była cała ekipa i to było motywujące, bo ludzie, którzy wcale nie mieli opiekować się Krzysiem, jednoczyli się, żeby mu pomóc i sprawiało im to radość. Ta wymiana działała w dwie strony, bo myśmy wspierali Krzysztofa, a on swoją postawą pokazywał, że nie wolno się poddawać, trzeba o siebie walczyć.

"Pan profesor zna się na medycynie, a ja się znam na moim mężu" - mówi żona głównego bohatera, którą pani gra. To niezwykle silna, zdeterminowana kobieta, dzięki której on po udarze staje na nogi. Jak wyglądała praca na planie? Czy pani Agnieszka, żona Krzysztofa Globisza, była cały czas obecna? Jaka to osoba?

- Pani Agnieszka była cały czas na planie, ponieważ 24 godziny na dobę jest z Krzysiem. To jest osoba, która niczego nie narzucała, była tylko i wyłącznie wsparciem dla Krzysia, a także dla całej ekipy. Nie wpływała na scenariusz ani na dialogi. Na pewno nie chciałam kopiować Agnieszki, a co najwyżej przekazać jakiś rodzaj super energii, którą ona ma, pokazać jak bardzo ta para jest ze sobą związana. W ich związku szalenie liczy się przyjaźń - to jest na pierwszym miejscu i tak było również przed chorobą.

Krzysztof Globisz powiedział po premierze filmu przejmujące słowa: "Ja wciąż tu jestem". Pokazuje widzom, że nie zniknął, wciąż jest i chce być aktorem. Oglądając film można odnieść wrażenie, że pomimo udaru i tego, co się stało, bohater jest szczęśliwy. Radość znajduje w prostych rzeczach i bliskich osobach.

- Często nie doceniamy tego, co mamy. Nie doceniamy własnego zdrowia, własnej kondycji i tego, że możemy pracować bez wysiłku. To nasza pasja i na tym polega ten zawód, żeby swoją wrażliwość przekazać drugiemu. Nie zdajemy sobie sprawy, jak choroba potrafi zatrzymać człowieka w miejscu. To tak jakbyśmy zderzyli się ze ścianą. Najważniejszą rzeczą jest ratowanie życia, natomiast nikt nie chce go spędzić siedząc w wózku i patrząć przez okno. Człowiek musi wrócić do zdrowia, co rzecz jasna angażuje szereg osób. Cała rodzina Krzysia musiała się do niego dostosować. To są te prawdziwe anioły, o których jest film "Barona". To nie jest wyimaginowany anioł, którego pan Bóg sprowadza ludziom na Ziemię, żeby z nimi trochę pofiglował, pobawił się w inteligentny sposób. To są anioły, które na stałe opiekują się Krzysiem i poświęcają wszystko, zwłaszcza Agnieszka, jego żona.

- Myślę, że ten film daje inspirację również ludziom, którzy zajmują się kinem, tworzą scenariusze. Są tematy, których nie należy się bać. Takie historie należy opowiadać nie tylko w dokumentach. Jeśli ktoś jest świetnym aktorem, trzeba zaufać, że nie przestanie nim być z powodów fizycznego niedomagania.

Pani od szkoły średniej marzyła o aktorstwie. Czy to, że za trzecim razem dostała się pani do szkoły teatralnej spowodowało, że nabrała większej pokory dla tego zawodu, od początku wiedziała, że nie zawsze będzie tylko lekko, łatwo i przyjemnie?

- Na pewno tak. Mam wielu znajomych, którzy mieli pod górkę, jeśli chodzi o zdawanie do szkoły filmowej. I mam też takich, którym się to od razu udało. Ja akurat doświadczyłam tej pierwszej opcji. Dwukrotnie starałam się dostać do szkoły teatralnej w Krakowie, bo wydawało mi się, że tam są najwspanialsi aktorzy i nauczyciele. Kraków był dla mnie mekką teatralną. Nie powiodło mi się, bo strach i nerwy absolutnie mnie pokonały. Natomiast za trzecim razem zdawałam do Wrocławia, pomyślałam "będzie co będzie", trochę odpuściłam i się udało.

- Myślę, że niepowodzenia w tym zawodzie motywują. Talent jest naprawdę bardzo ważną rzeczą, ale pracowitość również. Znam wiele osób ze szkoły, które były bardzo utalentowane i ślad po nich zaginął. Wydawało im się, że talent wystarczy. To jest naprawdę ciężka praca. Pamiętam, jak grałam w filmie "Dom zły" - to było dla mnie naprawdę trudne fizycznie doświadczenie. Zawód aktora polega na myśleniu, ciągłym poszerzaniu swoich horyzontów, ćwiczeniu i to nie tylko artykulacyjnym, ale też na treningu swojej głowy. Niepowodzenia spowodowały, że teraz nie tak łatwo mnie pokonać.

Gra pani z powodzeniem i w popularnym serialach, i w ambitnych produkcjach kinowych. W pani bohaterkach zawsze jest prawda i widz to czuje. Pani ich po prostu nie odtwarza, ale tworzy je, staje się nimi. Jak to się pani udaje?

- Na tym polega mój zawód, żeby mierzyć się z bardzo różnymi postaciami, zawsze uwierzyć bohaterowi i nie czynić go jednowymiarowym. Myślę, że może tu jest "clue" sprawy. Staram się zawsze obudować świat bohatera, jakiego mam zagrać, "rozpulchnić" jego historię. Chcę przez moją wrażliwość przepuścić zupełnie inną osobę. Nie zawsze się to udaje. Czasem coś, za co ja tak bardzo się nie cenię, podoba się widzowi. Czasem jest wręcz odwrotnie - widz nie akceptuje czegoś, co jest dla mnie ciekawym wyzwaniem.

- Wiem jedno, żeby widz był zadowolony, ja muszę zadowolić siebie. Nie mogę grać dla widza i nigdy tego nie robiłam. Wiem, że ludzie mają różne teorie na temat aktorstwa. Ja zazwyczaj gram dla siebie. Wierzę głęboko, że jeśli oddam się temu w 100 procentach, wtedy dotrę do widza. Myślę, że dlatego widzowie wierzą w to, co robię.

Aktorzy często mówią, że w życiu zawodowym najważniejsze są: dobry scenariusz, mądry reżyser i odpowiedni partner u boku. Czy w obecnych czasach można nie rezygnować z tych wymagań? Czy kompromisów jest coraz więcej?

- Kompromisów jest pewnie bardzo dużo i one zawsze były. Wiem jedno, cierpimy na niedobór dobrych scenariuszy. Bez dobrej historii, bez dobrych dialogów najlepszy aktor, najlepszy reżyser i najwybitniejszy operator, a tych mamy przecież wielu, nie jest w stanie zrobić nic. Z drugiej strony, z dobrym scenariuszem przeciętny aktor, przeciętny reżyser i przeciętny operator - mogą zdziałać cuda. Widzę to, kiedy oglądam produkcje zagraniczne - większość z nich jest dobrze napisana. Ale kiedy słyszę krytyczne opinie: "Ci to grają, a polscy aktorzy...", to myślę, że gdybym miała zły scenariusz i zatrudniłabym Brada Pita, Cate Blanchett i Meryl Streep to by się też nie udało. Aktorzy muszą mieć coś do zagrania. Wtedy ujawnia się, czy ktoś jest wybitnym artystą czy nie. Uważam, że naszą największą piętą achillesową jest scenariusz.

Czuje pani, że w polskim kinie jest za mało ról dla aktorek w pani wieku? Powiedziała pani: "Nie mam z czego wybierać. Dostaję mało dobrych propozycji. Wybitny scenariusz to rzadkość".

- To nie jest tylko polska charakterystyka. Na początku gra się piękne, niedoświadczone kobiety, a na końcu... Śmieję się z Agatą Kuleszą, że my w tej chwili serfujemy w stronę babć. To jest taki dziwny wiek - około 50 roku życia - gdzie kobieta jeszcze dobrze wygląda, nie jest panią w podeszłym wieku i czuje się sama dla siebie atrakcyjna. Ale młodej osoby już nie zagra, a starszej jeszcze nie zagra. Pisze się dla nas niestety za mało historii.

Mówi pani o problemach ze scenariuszami. Po przeczytaniu tekstu ma pani zapewne swoje wyobrażenie na temat filmu. Czy zdarza się, że oglądając gotową produkcję, okazuje się, że nagle to jest coś zupełnie innego? Jest pani zaskoczona, rozczarowana? Co wtedy?

- Jestem zaskoczona albo rozczarowana! [śmiech - red.] Pierwszy raz w życiu miałam taką przygodę, ale w znaczeniu pozytywnym, podczas mojego spotkania z Agnieszką Smoczyńską i filmem "Córki dancingu". Przeczytałam scenariusz, który napisał Robert Bolesto - bardzo utalentowany człowiek. Nie spodziewałam się tego, co przeczytam, to była dla mnie dziwna historia i to nie było tylko moje odczucie. Pamiętam próbę czytaną - był Kuba Gierszał, Andrzej Konopka, młode aktorki (dwa nazwiska główne - dodać) i ja - nie za bardzo wiedzieliśmy, o co w tym scenariuszu chodzi. Historia wydawała się nam abstrakcyjna. Dopiero kiedy przystąpiliśmy do zdjęć, kiedy pojawiły się animacje, jak zaczęliśmy pracować z Agnieszką i Bolesto nad scenariuszem i piosenkami, to wartość projektu zaczęła dla mnie wzrastać. Początkowo byłam bardzo nastawiona na "nie". Mówiłam sobie: "Dlaczego nie mogę raz dostać dobrej, psychologicznej dużej roli". Dzisiaj ta rola jest dla mnie jedną z najważniejszych w całym dorobku.

Grała pani u najwybitniejszych polskich reżyserów - Smarzowskiego, Holland, Skolimowskiego, Wajdy, Falka, Kutza, Dębskiej, Smoczyńskiej. Która rola była najbardziej wymagająca? Jak to się mówi, "przeczołgała panią"?

- Myślę, że to jest "Dom zły". Ale ja nie jestem aktorem i człowiekiem, który kocha ból i "przeczołganie", żeby sprawa była jasna. Myślę, że doświadczenie komediowych ról, nawet farsowych, i dotykanie różnych gatunków jest mi niezbędne do życia artystycznego. Nie chciałabym być zaszufladkowana jako aktorka tragiczna filmów Smarzowskiego. Co ciekawe, najtrudniej było mi dostać rolę w "Ojcu Mateuszu", bo nie byłam "wyborem wymarzonym". To z perspektywy lat mnie dosyć bawi. Jestem aktorką i najchętniej dostawałabym skrajnie różne zadania do wykonania, bo to mnie motywuje do pracy i rozkręca moją wyobraźnię.

Skoro już wspomniała pani o Natalii w "Ojcu Mateuszu". Jak rozumiem, jest to odpoczynek po trudnych rolach filmowych. Widać, że pani bawi się tą rolą. Wielu widzów ogląda serial nie dla tytułowego księdza, czyli Artura Żmijewskiego, lecz właśnie dla pani.

- Oj tam... [śmiech - red.] Różne postaci mają absolutnie swoich fanów i zagorzałych zwolenników. Są tacy, którzy oglądają ten serial tylko dla Michała Pieli, są tacy, którzy oglądają dla Eryka Lubosa, są tacy, którzy oglądają dla Artura Żmijewskiego i pewnie tacy, którzy oglądają ten serial dla babci Lucyny czy dla mnie. Śmiem twierdzić, że to jedna z najlepiej napisanych postaci, które mogłam zagrać. Mogę sobie z Natalią poszaleć, mam na to przestrzeń i jest do tego materiał. Moją inspiracją jest Louis de Funès. Uwielbiałam jako dziecko oglądać jego komedie z jego udziałem i wyobraziłam sobie, że Natalia jest takim Luisem de Funès w spódnicy.

Ma pani na koncie ponad 50 ról. Lista pani nagród jest rekordowa: 15 nominacji do Polskich Nagród Filmowych, sześć Orłów, Złota Kaczka, Wiktor, Telekamera w kategorii Aktorka 25-lecia. Czy te nagrody jeszcze panią cieszą?

- Te nagrody mnie bardzo cieszą, natomiast ja się nimi w ogóle nie przejmuję. One oczywiście są potwierdzeniem tego, że to co robię, podoba się ludziom i to jest bardzo miłe. Natomiast nagrody nie wpływają w żaden sposób na moje wybory artystyczne. Doceniam je, ale o nich nie myślę. Kiedy je odbieram, to jest zawsze bardzo miła okoliczność, ale na drugi dzień odstawiam je na półkę i niech sobie spokojnie ze mną mieszkają. Wszystkie nagrody Orłów są dla mnie bardzo ważne, bo one potwierdzają, że moja praca z ekipą na planie, z osobami, które piszą scenariusze, reżyserują - to jest dobra praca. Nagrody na pewno potrafią na chwilę dowartościować człowieka, ale spała z nimi nie będę [śmiech - red.].

Chyba nie tylko tym pani się nie przyjmuje... Nie ma pani profilu na Facebooku, ma co prawda Instagram, ale jest tam niewiele wpisów. Media społecznościowe podbijają rozpoznawalność, a pani świadomie z tego rezygnuje. To nie jest zbyt ryzykowne dla aktora w dzisiejszych czasach?

- To jest bardzo ryzykowne i nikomu tego nie polecam. Ostatnio prześledziłam swój Instagram - to nie była długa praca... Zobaczyłam, że od 2017 do 2023 roku jest w tej chwili jedenaście wpisów. Mniej więcej jest jeden do dwóch wpisów rocznie. Nie jestem zwolennikiem tego, żeby dzielić się wszystkim, szczególnie życiem prywatnym. Jeżeli to robię, to albo dla żartu, bo mam taką potrzebę, albo robię to, bo mi na czymś specjalnie zależy. Rozkręciłam się ostatnio, bo wrzuciłam trzy posty [śmiech - red.]. Dwa ostatnie dotyczyły mojej pracy. Naprawdę bardzo bym chciała, żeby ludzie obejrzeli "Prawdziwe życie aniołów". Mam świadomość, że to subtelne, artystyczne kino i ono nie dotrze do masowego odbiorcy, a ja chcę powiedzieć widzowi, że warto. Stąd te dwa ostatnie wpisy. Wcześniejszy dotyczy mojego psa, ponieważ od roku jestem posiadaczką wspaniałego zwierzęcia, które mój syn przywiózł po pierwszym tygodniu wojny na Ukrainie. To jest obecnie - oprócz mojego męża i syna - mój największy przyjaciel.

Nie wszyscy wiedzą, że pomaga pani innym, choćby we wrocławskim hospicjum dla dzieci. Jednak sama pani o tym nie mówi. Skoro popularność da się przekuć na to, by komuś pomoc i zachęcić do tego innych, dlaczego się tym nie pochwalić? Można do tego wykorzystać Instagram.

- Słuszna uwaga. Właśnie przeglądałam Instagram swojego hospicjum - tak o nim mówię, bo czuję się za nie odpowiedzialna - i pomyślałam sobie, że nagrałam dwa miesiące temu film, który ma zachęcić do oddania swojego 1,5 procenta z podatku na rzecz tego właśnie hospicjum. Pomyślałam, że muszę wpuścić ten filmik na mój Instagram. W takie rzeczy muszę bardziej się zaangażować.

Od kilku lat mieszka pani na wsi pod Wrocławiem. "Największą zaletą tego domu jest to, że jest bardzo daleko od miejsca, w którym pracuję, a generalnie pracuję w Warszawie" - to pani słowa. Nie chce pani uczestniczyć w tym wielkomiejskim świecie?

- Nie lubię bywać. Jeżdżę do Warszawy od 25 lat. Spędziłam pół życia w samochodzie albo w pociągu. Kiedy jestem w Warszawie, maksymalnie koncentruję się na tym, co robię i nic nie zaprząta mojej uwagi. Jestem tam wtedy dla projektu, dla partnerów, dla siebie, dla sprawy, w którą jestem zaangażowana. Nie wracam po 12 godzinach z planu zdjęciowego i nie muszę ugotować obiadu, wyjść z psem, odrobić lekcji - choć to już mnie nie dotyczy, nie muszę funkcjonować w trudnym, codziennym życiu. Poza planem, w domu, jestem cała dla swojej rodziny, swoich bliskich. Mogę chodzić na długie spacery z moim mężem, obserwować zwierzęta w lesie, mogę je fotografować i podglądać. To rozgraniczenie na Warszawę i dom, jest dla mnie naprawdę super rzeczą.

Pani najnowszy film, który czeka na premierę, to "Święto ognia". Kolejny raz zagrała pani w produkcji Kingi Dębskiej - wcześniej w "Zupie nic" i "Planie B". Proszę opowiedzieć o tym filmie i pani bohaterce.

- Mam nadzieję, że to będzie przepiękna historia! "Święto ognia" jest na podstawie książki o tym samym tytule autorstwa Jakuba Małeckiego. To opowieść o młodej dziewczynie, która urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Samotnie wychowuje ją tata - w tej roli wspaniały Tomasz Sapryk. Gram ich sąsiadkę, która jest kobietą w moim wieku. Gdzieś w środku moja bohaterka jest bardzo pogubiona i samotna, ale światu pokazuje się jako uosobienie kobiecości i witalności. Od lat obserwuje swoich sąsiadów z balkonu, po czym pewnego dnia stuka do ich drzwi i zmienia życie tej rodziny.

- Do zdjęć przygotowywałam się w szkole na ulicy Brzeskiej w Warszawie, w której są też dzieci z porażeniem mózgowym. Miałam wsparcie wspaniałych nauczycieli i opiekunów. Byli u nas na planie, a niektóre z tych dzieci pojawią się również w filmie. Mam nadzieję, że to będzie historia, przy której będziemy się śmiać i płakać - w najlepszym stylu Kingi Dębskiej, czego jej bardzo życzę. Cieszę się również, że poznałam Jakuba Małeckiego, bo uważam, że to bardzo wrażliwy pisarz.

Podkreśla pani, że praca zawodowa jest bardzo ważna, ale nie najważniejsza. Kilka lat temu mówiła pani, że nurkujecie całą rodziną, chodzicie po górach i staracie się aktywnie żyć.

- Nurkowanie to jest nadal moja pasja. Niestety od covidu nie udało nam się razem wyjechać, ale w te wakacje już musimy, bo i Antek - nasz syn, i my obydwoje nurkujemy. Wrócę jeszcze do "Prawdziwego życia aniołów" - gdybym myślała o tym, czy Krzysiowi byłoby łatwo rozstać się z zawodem, to powiedziałabym, że nie. Natomiast myślę, że gdybym ja mogła czy musiała z niego zrezygnować, to nie byłoby to dla mnie tak bolesne. Tyle rzeczy mi się w życiu podoba, że gdybym miała zrezygnować z tej jednej, czyli aktorstwa, to zostałoby jeszcze sporo równie ciekawych.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kinga Preis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy