Reklama

"Górale nie chcą ruszać tematu": Mocne słowa aktora. Takiego filmu w polskim kinie nie było!

- Rozumiem, że górale nie chcą ruszać tematu, który jest dla nich niewygodny, ale też jestem przekonany, że ten film jest bardzo uczciwy. Opowiedzieliśmy niełatwą historię sprawiedliwie. Nie oceniając nikogo. I mimo wszystko jestem spokojny o reakcje - mówi Filip Pławiak w rozmowie z Interią. 8 marca na ekrany kin wejdzie film Marcina Koszałki "Biała odwaga", który już wzbudza spore kontrowersje.

- Rozumiem, że górale nie chcą ruszać tematu, który jest dla nich niewygodny, ale też jestem przekonany, że ten film jest bardzo uczciwy. Opowiedzieliśmy niełatwą historię sprawiedliwie. Nie oceniając nikogo. I mimo wszystko jestem spokojny o reakcje - mówi Filip Pławiak w rozmowie z Interią. 8 marca na ekrany kin wejdzie film Marcina Koszałki "Biała odwaga", który już wzbudza spore kontrowersje.
Filip Pławiak zagrał głównego bohatera filmu "Biała odwaga" /Kamil Piklikieiwcz /East News

Lubi postaci niejednoznaczne, które stanowią aktorskie wyzwania i pozwalają na korzystanie z całej palety różnorakich emocji. Taka też była jego debiutancka kreacja Karola Kramera w "Czerwonym pająku" Marcina Koszałki, a także - doskonale znana widzom - postać Kordiana Oryńskiego w ekranizacji bestsellerowej serii kryminałów "Chyłka"

Reklama

Jednak we wchodzącej w marcu do kin "Białej odwadze" poprzeczkę zawiesił sobie naprawdę wysoko. Rola górala uwikłanego w kolaborację z hitlerowcami wymagała od niego nie tylko psychologicznej głębi, ale również niezwykłej sprawności fizycznej. O Tatrach, lekcjach wspinaczki i gwary oraz Goralenvolk rozmawiamy z Flipem Pławiakiem.

Rafał Pawłowski: Ponieważ pochodzisz z Nowego Sącza, więc na początek wyjaśnijmy - jesteś czy nie jesteś góralem?

Filip Pławiak: - Jestem Lachem Sądeckim.

Z Nowego Sącza do Zakopanego to nieco ponad godzina drogi, więc nie są to regiony odległe historycznie czy kulturowo. Zastanawia mnie, czy w twoich stronach mówiło się o wojennej kolaboracji górali z nazistami?

- Przyznam, że nie. O Goralenvolk usłyszałem pierwszy raz od reżysera Marcina Koszałki w 2013 roku, kiedy realizowaliśmy razem "Czerwonego pająka". Marcin wspominał wówczas, że ma pomysł na kolejny film. Więcej dowiedziałem się od niego dopiero kilka lat temu, gdy zaprosił mnie do współpracy.

"Czerwony pająk" był jedną z twoich pierwszych dużych ról. Od tamtego czasu nie tylko okrzepłeś jako aktor, ale także dojrzałeś jako człowiek. Jak dziś patrzysz z perspektywy na tamten film i waszą współpracę?

- Mam bardzo duży sentyment do "Czerwonego pająka". Myślę, że był to jeden z ważniejszych momentów w moim zawodowym życiu. Wówczas chcieliśmy z Marcinem zrobić mroczny obraz, który nie będzie dawał widzom odpowiedzi na wiele zawartych w nim pytań. To było wyzwanie. I pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, czy jeszcze kiedyś trafił mi się do zagrania tak ciekawa i złożona rola.

Po dekadzie Marcin Koszałka ponownie zaprosił cię do współpracy. Tym razem przy "Białej odwadze". Podobno był jednak moment, że się wahał.

- Na początku, jakieś trzy lata temu, dostałem propozycję, żeby zagrać drugiego z braci, Maćka. Zacząłem sobie to już nawet układać w głowie i nagle Marcin dzwoni i mówi: "Słuchaj, a może byś jednak zagrał Andrzeja?". W pierwszej chwili wcale nie powiedziałem: "Dobra, super". Przyzwyczaiłem się już do myśli, że gram Maćka. Dopiero kiedy dłużej o tym pogadaliśmy, to Marcin przekonał mnie do roli Andrzeja. Myślę, że choć od realizacji "Czerwonego pająka" nie widywaliśmy się zbyt często, została między nami jakaś nić porozumienia, która szybko się uaktywniła. Mam do niego pełne zaufanie jako reżysera, dlatego nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości ze to będzie piękny i ważny film.

Kiedy dowiedziałeś się, że film dotyczyć będzie Goralenvolk, miałeś potrzebę zgłębić ten temat? Na ile wiedza historyczna przydaje się w procesie budowania postaci?

- Marcin ma ogromną wiedzę o Goralenvolk i bardzo dużo mi o nim opowiadał. Na etapie prac nad scenariuszem skupiałem się nad tym, jak napisana została moja postać, jakie emocje i uczucia jej towarzyszą. Jednak nie sposób zrozumieć Andrzeja bez znajomości kontekstu historycznego. Dlatego przed rozpoczęciem zdjęć sięgnąłem po książkę Henryka Szatkowskiego "Goralenvolk. Historia zdrady".

Jak w takim razie wyglądała twoja praca nad rolą?

- Zacząłem od tego, że wypisałem sobie cały "przebieg" tej postaci. Scena po scenie, zaznaczając kluczowe dla Andrzeja punkty - okazało się, że jest ich bardzo dużo. W filmie tylko przez krótki moment widzimy go w takim "punkcie zero", w którym  funkcjonował przez całe swoje dotychczasowe życie. Zaraz na początku spada na niego pierwszy bardzo mocny cios - w związku z decyzją rodziny. To w dużej mierze determinuje, co się z tą postacią dzieje. Po chwili otrzymuje kolejny cios. I kolejny. Różne są emocje, które miotają tym bohaterem. Wypisanie tych momentów dało mi możliwość zrozumienia, skąd biorą się podejmowane przez niego decyzje. Żeby być prawdziwym Andrzejem, musiałem z nim empatyzować w tych niezwykle trudnych, kryzysowych sytuacjach. Zrozumieć te wybory nie tylko jako Filip, ale też jako Andrzej. W pewnym momencie wydaje się, że on naprawdę więcej nie dźwignie, a i tak dostaje od losu kolejne ciosy. Uwierzyłem w to, że każda z jego decyzji była podejmowana w dobrej wierze.

Dla mnie kluczowe w bohaterach "Białej odwagi" jest to, że to są prości ludzie. Podejmują decyzje bez jakiejś takiej intelektualnej "rozkminki". Dla nich ważna jest tradycja. Ich wybory są bardzo proste, ale bardzo prawdziwe. Wpisane w DNA.

- Myśląc o tamtych czasach i o kulturze, w której oni wszyscy funkcjonują, nie da się tego mierzyć dzisiejszą perspektywą. Wtedy było oczywiste, że jeżeli ojciec coś  zadecyduje, to trzeba się z tym pogodzić, chociażby dla danej osoby była to decyzja najgorsza z możliwych. I faktycznie dla Andrzeja tak naprawdę pierwszy cios, który dostaje, jest związany z tradycją, w obrębie której funkcjonuje. Mimo to, później sam i tak stara się w jakimś stopniu tej tradycji bronić.

Zagranie Andrzeja wymagało od ciebie nie tylko dogłębnego zrozumienia motywacji twojej postaci, ale także niezwykłej sprawności fizycznej. Reżyser z dumą mówi, że udało mu się z ciebie zrobić prawdziwego wspinacza. Wszystkie sceny nakręciliście w autentycznych plenerach. Bez dublerów i efektów specjalnych.

- Na początku nie przypuszczałem, że zrobimy to wszystko sami. Pomysł rzeczywiście pojawił się dość szybko. Spotkaliśmy się w Krakowie z reżyserem oraz legendą polskiej wspinaczki, Andrzejem Marciszem i zrobiliśmy próbne testy na ściance wspinaczkowej. Andrzej ocenił, że da się mnie przygotować do tych zdjęć. Był chyba jedną z niewielu osób ze środowiska wspinaczkowego, które wierzyły w realizację naszych założeń. Zarys tych scen trafił do taterników i zdecydowana większość twierdziła, że aktor po roku przygotowań za nic w świecie nie poradzi sobie w takim miejscu jak filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. Ale skoro Andrzej we mnie uwierzył, to zobowiązałem się, że zrobię wszystko, by to się udało. Zaczęliśmy bardzo intensywne przygotowania. Przez ponad rok wszystko w moim życiu było im podporządkowane. Zamontowałem drabinkę w domu, żeby się podciągać tak często jak się da. Chodziłem na ściankę w każdej wolnej chwili. Odstawiłem wszystko co niezdrowe: słodycze, napoje gazowane, przekąski. Przeszedłem na dietę pudełkową. A jadłem dużo, bo spalałem jakieś olbrzymie ilości energii. Na kilka miesięcy przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie chodziliśmy na Zakrzówek wspinać się w skałkach. Polecieliśmy do Turcji, gdzie nie tylko wspinaliśmy się w górach, ale też przygotowywaliśmy mnie kondycyjnie. Mam stamtąd zdjęcia dłoni, na których zostały mi tylko resztki skóry, bo te skały były mega ostre.

Miałeś momenty zwątpienia?

- Oczywiście. Momentami myślałem że eksploduję, byłem tak fizycznie wykończony. To że wytrwałem, to zasługa Andrzeja, który wciąż powtarzał: "Spokojnie. Zrobimy to. Dasz radę".

Brzmi jak przygotowanie do olimpiady.

- I pewnym sensie tak było. Kiedy nadszedł moment kulminacyjny, czyli sierpniowe zdjęcia na Kazalnicy, czułem , jakbym właśnie miał tę jedną, jedyną szansę na zdobycie złotego medalu. Miałem ogromne obawy, że ten cały czas, to poświęcenie - nie tylko moje, ale i moich trenerów - może pójść na marne, bo wystarczy, że będę miał akurat gorszy dzień i nie uda mi się przejść tej drogi. Odcinek, który kręciliśmy, musiałem pokonać ponad dziesięć razy. Jedno ustawienie. Drugie. Dubel...  Jak to się udało, łzy pojawiły się w oczach. Gdzieś tam, jeszcze wisząc w ścianie, zacząłem się ściskać z Andrzejem i przybijać piątki. Udało nam się zrobić to, co wydawało się niemożliwe i to w ostatnim momencie, bo cały czas wisiało nad nami ryzyko burzy. I faktycznie zaczęło padać, gdy już na dole wsiadaliśmy do samochodów po skończeniu zdjęć.

A jak realizacja takich wspinaczkowych scen wygląda od strony technicznej? My na filmie tego nie widzimy, ale wokół ciebie jest ekipa filmowa.

- Przygotowanie scen górskich wymagało zaangażowania wielu osób. Przede wszystkim wniesienia na szczyt masy sprzętu, ale także osadzenia w skałach kranów, na których znajdowały się kamery i zamontowania kilku kilometrów lin, z wiszącymi na nich operatorami i osobami odpowiedzialnymi za asekurację. Jak teraz o tym myślę, to wydaje mi się nieprawdopodobne, że ktoś się na to zdecydował.

- Oczywiście byłem cały czas zabezpieczony, choć przy samym kręceniu scen tylko jedną liną, by potem nie trzeba było za dużo komputerowo usuwać w postprodukcji. Zawsze też prosiłem Andrzeja, żeby ta lina była lekko luźna - chciałem się swobodnie wspinać. Andrzej powiedział na początku, że gwarantuje mi stuprocentowe bezpieczeństwo w ramach sztuki wspinaczkowej, ale nie odpowiada za naturę. To jeszcze bardziej wzbudziło moje zaufanie , bo gdyby mówił, że na sto procent nic się nie wydarzy, to nie do końca bym mu uwierzył.

A rodzinie powiedziałeś, że podejmujesz tego typu ryzyko? Czy wolałeś trzymać to w tajemnicy?

- Powiedziałem. Wolałem, by mieli świadomość, na co się decyduję. I autentycznie poczułem dużą ulgę w ich głosach, gdy zadzwoniłem po ostatniej scenie mówiąc, że to już koniec wspinania się w Tatach w niebezpiecznych warunkach. Wiem, że oni się bardzo przejmowali, gdy od czasu do czasu wysyłałem im jakieś zdjęcia z tych ścian.

Wisząc 300 metrów nad ziemią, wyjmowałeś telefon, by zrobić pamiątkowe fotki?

- Ciężko było się powstrzymać. To jednak takie przeżycie, którego nie da się zapomnieć. Nie sądziłem, że kiedyś coś takiego będzie mi dane.

Polubiłeś wspinanie?

- Po zdjęciach zrobiłem sobie dłuższą przerwę, bo czułem, że mój organizm woła do mnie: "Daj mi święty spokój, pozwól odpocząć". Ale bakcyl pozostał. Nawet ostatnio, będąc na nartach i widząc Matterhorn w oddali, napisałem do Andrzeja: "Widziałem Matterhorn! Kusi!". Odpisał: "Z tobą pójdę!". Nawiązała się między nami super więź i wiem, że Andrzej jest dumny z tego, co udało się nam osiągnąć. Także inni wybitni wspinacze, którzy pomagali nam w zdjęciach, podchodzili do mnie mówiąc, że jeśli kiedyś będę chciał się gdzieś powspinać, to mam dawać znać.

A jak było z tymi scenami wspinaczki zimowej, podczas których jesteś na lodzie z czekanami? Wyobrażam sobie, że poziom trudności podwyższały tu dodatkowo niska temperatura i lód.

- Jest coś innego w tej wspinaczce zimowej. Wbijasz czekan w ścianę, a tu nagle odpada kawałek lodu i przelatuje koło twojej twarzy, spadając w dół. Śmialiśmy się później z Marcinem, że nie musiałem tam niczego grać, bo twarz człowieka, który wie, że różne rzeczy mogą się wydarzyć, wyraża takie naturalne skupienie, że nic więcej nie trzeba. Był moment, że miałem dojść do pewnego miejsca i stanąć, bo wyżej robiło się wahadło - gdybym odpadł od  lodu, mógłbym mimo zabezpieczenia w coś uderzyć. Ponieważ nie padła komenda "stop", wspinałem się dalej i byłem coraz bliżej kamery. Towarzysząca mi adrenalina to było coś absolutnie niesamowitego.

Jak radziłeś sobie ze strachem? Kiedy odpada taki kawałek lodu, to można najzwyczajniej wpaść w panikę. I przed tym żadna lina cię nie zabezpieczy.

- Nie miałem czegoś takiego. Parę razy nawet zastanawiałem się, czy to normalne, że tego lęku u mnie nie ma. Nawet na pierwszych próbach, zjeżdżając kilkaset metrów w dół, nie trzęsły mi się nogi. Ale mieliśmy jedną sytuację, w której pojawił się nie tyle strach, co raczej... wkurzenie. W pewnym momencie, podczas prób na filarze, kiedy się opuszczałem i wisiałem dwieście metrów nad ziemią, sprzęt mi się zablokował. Najprawdopodobniej z mojej winy. Wisiałem na uprzęży, niezbyt zresztą komfortowo założonej i czułem coraz większy ból. To była chwila, w której faktycznie nie wiedziałem, co będzie dalej. Na szczęście, jak zawsze, obok był Andrzej, który mówił: "Spokojnie, powoli, zaraz to ogarniemy". I wtedy wiedziałem, że będzie dobrze. Ale kosztowało mnie to masę wysiłku.

A które sceny wymagały od ciebie najwięcej wysiłku emocjonalnego?

- Tych scen jest cała masa, bo w tej historii nie ma zbyt wielu, żeby złapać oddech. Na pewno wymagające były sceny z Bronką, ale też takie, w których Andrzej musi stawić czoła okropieństwom wojny. On ciągle przyjmuje ciosy. Jeden za drugim. Porównując przygotowania fizyczne do tego, co dzieje się w filmie, to mimo wszystko trudniejsze wydają mi się właśnie emocje. Nikogo nie będzie obchodzić, czy przygotowywałem się rok czy dwa lata. Widzów interesuje tylko to, co widzą na ekranie. Muszą wierzyć, że emocje, które targają bohaterem, są prawdziwe.

W "Białej odwadze" pojawia się, grana przez Jakuba Gierszała, postać niemieckiego wspinacza Wolframa von Kamitz, który zaprzyjaźnia się z Andrzejem. Na ekranie widzimy tylko jeden krótki moment, kiedy wspinacie się razem. Myślisz, że Jakub zazdrości ci tych górskich scen, które nakręciłeś?

- Myślę, że nie, bo widział, co się z tym wiązało. Pewnie gdyby Kuba miał zagrać tego bohatera, którego ja grałem, to podszedłby do tego tak samo jak ja i przygotował się do tego na sto procent. Ale jak rozmawialiśmy na planie, to nie czułem, żeby był taki moment, w którym faktycznie chciałby tam zawisnąć zamiast mnie.

Kolejna rzecz, z którą musieliście się zmierzyć, to dialogi. Dużą część z nich odgrywacie w gwarze góralskiej. W dodatku nie współczesnej, ale takiej z okresu międzywojnia.

- To było super wyzwanie. Na szczęście, chociaż nie potrafię śpiewać, to mam bardzo dobry słuch. Kiedy dostałem pierwsze nagrania, "ucho od razu zaczęło działać" i poczułem, że to się uda. Dużo pracowaliśmy z Jaśkiem Karpielem-Bułecką, aby gwara, która jest dość śpiewna, była dobrze odbierana przez widzów. Żeby melodia nie była zbyt intensywna. Kiedy już znaleźliśmy złoty punkt, starałem się to na maksa wyćwiczyć. Na przykład jadąc samochodem, mówiłem do siebie po polsku z tą melodią i z tym akcentem. Na planie zawsze był Jasiek lub Bartek Łowisz, którzy pilnowali wymowy i nas korygowali.

Dużo było dubli?

- Wbrew pozorom nie. Jednak zawsze po dublu było nie tylko czekanie na reakcję reżysera, czy wszystko jest dobrze, ale też szukanie wzrokiem Jaśka, czy z gwarą jest OK?

Marcinowi Koszałce nie wystarczył fakt, że mówicie po góralsku. Słyszałem, że musieliście również nauczyć się tańczyć.

- Faktycznie taniec trenowaliśmy bardzo długo. Uczyliśmy się intensywnie od podstaw przez kilka miesięcy. I choć w filmie tańca jest niestety niewiele, to mogę się pochwalić, że jedna z naszych nauczycielek stwierdziła, że jeszcze trochę i moglibyśmy spokojnie pojechać na konkurs do Bukowiny.

We wszystkich tych aspektach musiałeś zgrać się z partnerującymi ci Sandrą Drzymalską i Julianem Świeżewskim.

- Sandra i Julek to świetni aktorzy. Praca w takim towarzystwie była czystą przyjemnością. Jeszcze przed zdjęciami mieliśmy kilka spotkań z reżyserem, gdzie dyskutowaliśmy o relacjach i zastanawialiśmy się jak to wszystko poprowadzić. Dużo czasu spędziliśmy też razem na treningach tanecznych. Jeśli chodzi o gwarę, mieliśmy zajęcia indywidualne, ale ustaliliśmy pewne wspólne dla rodów punkty, bo w gwarze nawet między rodzinami pojawiały się różnice.

Zdjęcia do "Białej odwagi" realizowaliście w nie do końca przyjaznej atmosferze. Część mieszkańców Podhala oprotestowała fakt powstawania filmu. Na wiele sposobów próbowano utrudnić jego realizację. Na ile takie działania były w stanie zburzyć twój spokój i koncentrację potrzebne do budowania roli?

- Jedyną rzeczą, która mnie stresowała, było to, czy te protesty nie okażą się skuteczne i czy film powstanie, bo naprawdę chciałem go zrobić. Przed samymi zdjęciami zastanawiałem się, co się wydarzy w górach, gdy zaczniemy kręcić. Spodziewaliśmy się różnych rzeczy. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Nie było ekscesów, ani protestów. Same zdjęcia przebiegły dość spokojnie. Oprócz takiego przeszkadzania gdzieś tam "od tyłu" - w załatwianiu różnych rzeczy. Mieliśmy kręcić w jakiejś lokacji, za dwa dni okazywało się, że jednak jest niedostępna. Ćwiczyliśmy z kimś i ten ktoś nagle przestawał się pojawiać. Było to irytujące, ale starałem się o tym nie myśleć. Dopiero teraz, kiedy po premierze zwiastuna i plakatu pojawiają się różne komentarze, bardziej odczuwam tę gęstą atmosferę. I gdzieś tam rozumiem, że górale nie chcą ruszać tematu, który jest dla nich niewygodny, ale też jestem przekonany, że ten film jest bardzo uczciwy. Opowiedzieliśmy niełatwą historię sprawiedliwie. Nie oceniając nikogo. I mimo wszystko jestem spokojny o reakcje.

Ale myślisz, że protestujący go obejrzą?

- Mam taką nadzieję, ale nie jestem pewien, bo słysząc niektóre wypowiedzi, nie wiem, czy te osoby faktycznie zechcą skonfrontować swoje wyobrażenia z czymś, co powstało. Niemniej jestem optymistą i wierzę, że nasz film nie będzie dzielił i budował niepotrzebnych kontrowersji. Bardzo szanuję podejście Jaśka Karpiela-Bułecki do tego projektu. Powiedział, że skoro taki film powstaje, to on chce w tym uczestniczyć, żeby dopilnować, że wszystko będzie tak, jak ma być, że gwara będzie taka, jaka ma być, że kostiumy i scenografia będą w zgodzie z realiami tamtych czasów. Myślę, że to się udało i że to będzie dodatkowy atut tego filmu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Filip Pławiak | Biała odwaga
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama