Reklama

Cezary Pazura: Jestem szczęściarzem. Żona zmieniła jego życie

Zarzucali mu, że za bardzo się wygłupia, rozmieniając na drobne wspaniale rozpoczynającą się karierę aktorską - w latach 90. XX wieku otrzymał nagrody na festiwalu w Gdyni za role w "Krollu" i "Tacie". Postawił na swoim, wcielając się w postaci, które przeszły do historii polskiego kina. Po latach jednak żałuje. "Gdybym kiedyś miał tę świadomość co teraz, to nigdy bym tak głęboko w komedie nie wchodził" - przyznaje Cezary Pazura.

Zarzucali mu, że za bardzo się wygłupia, rozmieniając na drobne wspaniale rozpoczynającą się karierę aktorską - w latach 90. XX wieku otrzymał nagrody na festiwalu w Gdyni za role w "Krollu" i "Tacie". Postawił na swoim, wcielając się w postaci, które przeszły do historii polskiego kina. Po latach jednak żałuje. "Gdybym kiedyś miał tę świadomość co teraz, to nigdy bym tak głęboko w komedie nie wchodził" - przyznaje Cezary Pazura.
Cezary Pazura /AKPA

Drzwi do kariery Cezaremu Pazurze otworzył na początku lat 90. XX wieku Władysław Pasikowski, który obsadził go najpierw w roli Wiadernego w "Krollu" (1991), a następnie Nowego w "Psach" (1992). Za kreację w "Krollu" Pazura otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Reklama

Lata 90. to niewątpliwie apogeum popularności aktora. Niemal każdy film z jego udziałem gwarantował kasowy sukces. Mógł przebierać w scenariuszach i grać u najlepszych reżyserów. Szczytem w karierze Pazury był rok 1997, kiedy to zagrał główną rolę w filmie "Kiler" Juliusza Machulskiego oraz otrzymał główną rolę w pierwszym polskim sitcomie "13 posterunek" - produkcja ta przez lata biła w Polsce rekordy popularności.

Twórcami jego sukcesu, oprócz Pasikowskiego, byli również: Juliusz Machulski ("Deja vu", "V.I.P", "Killer", "Killer-ów 2-óch"), Marek Koterski ("Nic śmiesznego", "Ajlawju", później "7 uczuć"), Olaf Lubaszenko ("Sztos", "E=mc2", "Chłopaki nie płaczą"), Janusz Zaorski ("Szczęśliwego Nowego Jorku"), Jacek Bromski ("Kariera Nikosia Dyzmy"), Maciej Ślesicki ("Tato", "Sara", "Show"), a także Andrzej Wajda ("Pierścionek z orłem w koronie", "Wielki Tydzień").

Dowodem uznania publiczności były liczne nagrody, m.in. Złote Kaczki i Telekamery. Pazura dwukrotnie odbierał też nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę na festiwalu filmowym w Gdyni, najpierw za "Krolla", a następnie za film "Tato".

Potem aktor zaczął powtarzać w kolejnych filmach rolę gangsterów i widzowie zmęczyli się tym wizerunkiem. Po latach tłustych, przyszły nieco chudsze, ale on zawsze potrafił znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Sprawdzał się w dubbingu, na scenie kabaretowej. Był też jednym z pierwszych aktorów, który docenił siłę oddziaływania YouTube'a.

Właśnie wraca pan z Niewiadowa, swojej rodzinnej miejscowości. Lubi pan tam jeździć?

Cezary Pazura: - Zawsze jeżdżę tam z uśmiechem, sercem i miłością. Moja mama przyjechała do Niewiadowa w latach 50. XX wieku z nakazem pracy i tu poznała mojego tatę. Dzięki temu ja i mój brat znaleźliśmy się na tym świecie. Tam zaczynałem edukację, miałem świetnych nauczycieli, kapitalnych kolegów. Później wszyscy wyruszyliśmy w świat. W latach 70. to było bardzo charakterystyczne, że ludzie ze wsi i małych miasteczek uciekali do miast, żeby dalej się kształcić, spełniać swoje marzenia. Ja chciałem zostać aktorem, grać w teatrze, w filmach. Mój wybór padł na Łódź, najbliższe miasto, w którym była szkoła aktorska. Wyjechałem, ale Niewiadów zawsze będzie w moim sercu. Pochwalę się, że 22 lipca odbędzie uroczyste odsłonięcie muralu z okazji 85. rocznicy założenia Niewiadowa. Na tym muralu ja też się znalazłem, bo Niewiadów, oprócz przyczepy kempingowej i młynków do kawy, z których słynął, to jest też znany z Pazurów.

Wcześnie zaczął pan myśleć o aktorstwie?

- Mnie się aktorstwo przyśniło w podstawówce, kiedy oglądałem filmy, spektakle Teatru Telewizji. Gdy patrzyłem, jak aktorzy grają, wcielają się w postaci, to myślałem sobie, że też bym tak chciał. A później, jak już byłem starszy, uznałem, że też bym tak umiał i to mnie zdeterminowało do tego, żeby zdawać do szkoły teatralnej.

A pana dzieci marzą o aktorstwie?

- Moja najstarsza córka, Anastazja, jest aktorką. Skończyła Warszawską Szkołę Filmową, była bardzo chwalona, ale ona ten zawód uprawia od przypadku do przypadku, nie walczy o role, nie wysiaduje na castingach, podchodzi do tego na zasadzie "co ma być, to będzie". Dzieci aktorów często słyszą: "O, jesteś dzieckiem aktora, spróbuj, może będziesz aktorką". Anastazja z tego założenia wyszła, spróbowała, ale aktorstwo nie jest zawodem, w którym ona się realizuje, bo ma inny. Jest graficzką i to jest jej największa pasja, która daje jej też niezależność i pieniądze.

- A co do moich młodszych dzieci, to trudno dziś powiedzieć, jaką drogę wybiorą, bo próbują różnych rzeczy, żeby się sprawdzić. Amelia, która ma 14 lat, była kilka razy ze mną na planie filmowym, ale kiedy zobaczyła, jak to wygląda, szybko się znudziła. Startowała kilka razy w konkursach recytatorskich, nawet z sukcesami, syn Antek zresztą też, ale na razie nie widać, żeby aktorstwo ich ciągnęło. Moje dzieci mają inny problem, pytają mnie: "Jak ty tata zrobiłeś, że ciebie wszyscy znają?". Teraz jest taka moda wśród młodych ludzi, że wszyscy chcą być znani i popularni, stąd ich obecność w sieci, wygłupy na TikToku. Tłumaczę, że tata zawsze chciał być aktorem, występować na scenie, wcielać się w role, a popularność to jest pochodna tego zawodu, a nie cel sam w sobie. Popularnym jest ten aktor, któremu się uda, zrobi karierę, zagra w większej liczbie filmów, wtedy ludzie go zapamiętują. Dziś młodzież zainteresowana jest tylko tym, jak szybko zdobyć popularność. Ale jak już przychodzi do pracy, trzeba się nauczyć tekstu, być 12 godzin na planie filmowym, to już za bardzo im się nie chce.

Ale imponuje pan dzieciom tym, że jest popularny?

- Trudno powiedzieć, czy imponuję. Na pewno dzieci mnie szanują, ale są jeszcze za małe, żeby ogarnąć to, że tata zagrał w ponad stu filmach. To ładnie brzmi, ale ile to kosztowało pracy, wyrzeczeń, dni na planie zdjęciowym, dubli. To jest tzw. dorobek. Widzę, że moja najmłodsza córka, choć ma dopiero 5 lat, ma największe ciągoty, żeby wychodzić na scenę. Ostatnio byliśmy w jej przedszkolu na występie z okazji Dnia Matki i ona tam mówiła najwyraźniej, pełnym głosem, w ogóle się nie wstydziła. To mnie zaskoczyło, bo jest dziewczynką skromną, cichą, nie wydawało mi się, że ona na scenie będzie takim pistoletem, ale okazuje się, że jest. Dlatego jeśli już brałbym pod uwagę, że któreś z dzieci pójdzie w moje ślady, to chyba najmłodsza byłaby tego najbliżej.

A chciałby pan, żeby tak się stało?

- To jest zawód fajny, jak się uda. Trudno powiedzieć, czy dziecko się nadaje. Wierzę w to, że pewne cechy się dziedziczy po rodzicach, więc ona pewnie miałaby to coś, czego inne dzieci nie mają. Ale nie wiem, czy życzyłbym tego swoim dzieciom, bo to jest też zawód trudny. Moje dzieci wiedzą, że żyję zgodnie z zasadą "jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz". Szanuję ich wybory, jeśli będą chciały zostać aktorami, trudno. Jak to zabawnie mówił, oczywiście na inny temat, bohater Gogola: "Tego najgorszemu wrogowi bym nie życzył".

Większość ról, które pan zagrał, to role komediowe. Żałował pan kiedyś tego, że tak został zdefiniowany?

- Rzeczywiście tak zostałem zdefiniowany i słusznie, bo większość filmów, w których zagrałem i które zdobyły uznanie publiczności, to były komedie. Pewnie tak jest, że jak ktoś jest aktorem komediowym, to marzy o dramacie, a jak dramatycznym, to chciałby zagrać w komedii. Człowiekowi się nie dogodzi. Jestem oczywiście gotowy grać w innych filmach niż komedie, dlatego postanowiłem sobie, że w drugiej połowie życia częściej będę wybierał role dramatyczne, a tych komediowych będę unikał i od kilku lat to mi się udaje. Pewnie gdybym kiedyś miał tę świadomość co teraz, to nigdy bym tak głęboko w komedie nie wchodził. To jest gatunek mniej doceniany, bo wydaje się lekki, łatwy i przyjemny, a jest kompletnie odwrotnie. To jest piekielnie ciężka praca, konstrukcja żartu jest bardzo bezwzględna. Jeżeli źle podasz żart, to nikt nie będzie się śmiał. Taką umiejętność ma jeden aktor na stu, a może nawet jeden na tysiąc.

Od lat żyje pan z rozśmieszania ludzi. Czy w dzisiejszym świecie, w którym obowiązuje poprawność polityczna i jest coraz więcej tematów, które mogą kogoś zranić, trudniej jest to robić?

- Jest trudniej, ale sami to sobie wymyśliliśmy i teraz zbieramy owoce poprawności politycznej, źle rozumianego wychowania bezstresowego i różnych innych rzeczy, które wydawały nam się nowoczesne, odkrywcze, kolorowe. Spokojnie obserwuję scenę kabaretową, komediową. Kabaret można robić w każdych czasach, tylko trzeba wiedzieć jak. Ja z pewnych rzeczy się nie śmieję, nie poruszam pewnych tematów tylko po to, żeby ktoś miał zarechotać. I zachęcam do tego innych. Już dawno temu Stanisław Wyspiański mówił, żeby "świętości nie szargać, bo boli". Oczywiście dobrze byłoby, żeby ta poprawność nie poszła za daleko, kiedy na przykład jakieś kiwnięcie palcem komuś się będzie źle kojarzyło. Przesada w każdą stronę jest niezdrowa i niedobra, trzeba zachować zdrowy rozsądek. Dlatego role także dobieram w przemyślany sposób, żeby kogoś nie obrażały. Kiedyś mój przyjaciel, malarz Rafał Olbiński, powiedział mi: "Cezary, my już nie mamy czasu, żeby robić cokolwiek, musimy robić rzeczy ważne". Wziąłem to sobie do serca. Chcę robić rzeczy ważne, istotne dla mnie, z których będę zadowolony, a nie po prostu wszystko jak leci po łebkach. Bo potem człowiek pakuje się w różne szuflady, z których nie może wyjść.

Zagrał pan w ponad stu filmach, do tego dochodzą role w serialach, w teatrze. Które z perspektywy czasu były kluczowe dla pana kariery?

- Uważam, że każda ważna rola jest cezurą, która sprawia, że znajdujemy się w innym miejscu. Pierwszą taką dużą rolą była ta w serialu "Pogranicze w ogniu", bo tam nauczyłem się wszystkich sztuczek filmowych. Bardzo ważne były dla mnie filmy Pasikowskiego, potem Koterskiego, Machulskiego. Aktorstwo jest zawodem, w którym - jeśli spotkasz właściwą osobą we właściwym momencie - to stajesz się kimś innym. Moje spotkania z Andrzejem Wajdą czy Krzysztofem Kieślowskim były takimi granicznymi momentami, kiedy zaczynałem w siebie wierzyć, sam siebie doceniać, bo nie zawsze uwielbienie widzów przekłada się na to, że sami siebie akceptujemy. Pamiętam, jak mój ukochany aktor Wojciech Pokora, którego uwielbiałem w komedii "Poszukiwany poszukiwana" nie był zadowolony z tego filmu, bo bardziej cenił swoje role teatralne. Jest kilka takich tytułów, z którymi będę się zawsze kojarzył. Najpierw "Kroll", potem "Psy", "Nic śmiesznego", "Kiler", "Tato", "Sara", "Chłopaki nie płaczą" "Kariera Nikosia Dyzmy"... Sporo tego było.

Pod koniec lat 90. wystąpił pan w "13 posterunku". Ten serial budził ogromne kontrowersje, jedni go uwielbiali, inni wręcz przeciwnie - uważali, że jest beznadziejny.

- "13 posterunek" to była rewolucja, pierwszy polski sitcom. Pierwsza seria wyprodukowana przez Canal Plus była zakodowana, ludzie musieli kupować dekodery, żeby go obejrzeć. Dzisiaj nikogo nie dziwi, że są płatne platformy, ale wtedy to był szok. "13 posterunek" był bardzo popularny wśród widzów, ale branża niespecjalnie doceniła ten wysiłek. Dla nich to było strasznie powierzchowne, głupie, niezrozumiałe. Ale branża nie była młoda, nie była nowoczesna i nie była otwarta na zmiany. Czas pokazał, że się myliła. Dlatego pamiętając, jak wtedy starsi koledzy podchodzili do moich wyborów, pilnuję się, żeby nie popełnić tego błędu względem młodych. Teraz też jest moda, by krytykować to, że młodzi robią różne głupoty na TikToku czy YouTubie. Uważam, że świat idzie w jakąś stronę, nie wiem czy dobrą, czy złą, ale albo akceptujesz zmiany, albo będziesz pod nosem narzekał, że kiedyś było lepiej. Daleki jestem od oceniania. I uważam, że dobre, fajne treści można znaleźć w różnych miejscach.

Pan bardzo sprawnie porusza się w social mediach. Pańskie konto na Instagramie obserwuje ponad 400 tysięcy osób.

- Przede wszystkim mam kanał na YouTube, który ma prawie milion subskrybentów. To jest moja siła. Powstał w czasach, gdy nie otrzymywałem zbyt wielu propozycji, więc sam sobie założyłem telewizję na YouTubie. Mam z tego satysfakcję, poza tym w ten sposób buduję też relacje ze swoimi widzami.

Niektórzy pańscy koledzy aktorzy mówią, że nie będą ścigać się na popularność w social mediach.

- Nikt nikomu nie każe tego robić. Świat idzie w taką stronę, ja nie czuję, że biorę udział w jakimś wyścigu, bawię się tym, mi to sprawia przyjemność, to jest fajne spędzanie czasu, a wszystko inne jest pochodną mojego zaangażowania i ciekawości. Może dlatego tak do tego podchodzę, bo mam młodą żonę i małe dzieci, które w tym świecie są obecne. Nie mają swoich idoli tylko wśród aktorów i piosenkarzy, ale właśnie na YouTubie czy TikToku. Tam są miejsca, gdzie rodzą się nowe gwiazdy, które rozdają karty. Tego nie zmienimy. Możemy to krytykować albo próbować się w tym odnaleźć.

3 czerwca skończył pan 61 lat. Dziś mówi się, że wiek to tylko cyfra, a człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. Na ile lat pan się czuje?

- Fizycznie czuję się o wiele lepiej niż wtedy, gdy miałem 40 lat. Być może dlatego, że nie pracuję już tak intensywnie jak kiedyś, a poza tym świadomie dbam o siebie i mam obok osobę, która się o mnie troszczy. Samopoczucie mam więc lepsze niż dawniej. Ale patrząc na te cyfry, które składają się na liczbę 61, to nie chce mi się wierzyć, że dotyczą mnie. W ogóle się z nimi nie utożsamiam. Chyba aktorzy w ogóle tak mają, że wolniej dojrzewają. Wiek nigdy nie był dla mnie istotny, moja żona jest ode mnie młodsza o 25 lat, a rozumiemy się tak, jak byśmy byli równolatkami.

Niedawno minęło 16 lat, odkąd się poznaliście. Z tej okazji na swoim Instagramie napisał pan, że Edyta "odmieniła pana życie i sprawiła, że każdy dzień jest piękny i warty przeżycia". Żona uporządkowała pana świat?

- Myślę, że ona postawiła wszystko na właściwym miejscu. Kiedy się poznaliśmy, byłem facetem po przejściach, wydawało mi się, że wszystko jest możliwe, wszystko wolno. A Edytka, zadając mi proste pytania, pokazała, że gdzieś oddaliłem się od tych najzwyklejszych, najbardziej prostych prawd, że jak jest miłość, to ona jest niezmienna, naprawdę do końca życia. Dla mnie też było wyzwaniem, żeby z powrotem stać się pełnowartościowym człowiekiem, a dla niej rycerzem, na którym ona zawsze będzie mogła polegać, znajdzie pomocną dłoń, spokój wewnętrzny. Uwielbiam patrzeć na moją żonę, jak ona się zmienia, pięknieje, coraz więcej wie, coraz większą ilością rzeczy się interesuje. Zawsze będę starał się ją wspierać, by mogła dalej się rozwijać w takim kierunku, jakiego zapragnie. Myślę też, że nasze dzieci, obserwując nas, będą umiały dokonać właściwych wyborów w przyszłości.

Czuje się pan szczęściarzem?

- Czasem człowiek narzeka, ma swoje problemy, jakieś rozterki. Ale ja się czuję absolutnie wielkim szczęściarzem. Wszystko, co mi się przydarzyło w życiu, mogło się nie przytrafić i wtedy inaczej byśmy dziś rozmawiali. Wierzę, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Widocznie wcześniej nie zasługiwałem na taką osobę, jaką jest moja żona. Potem jednak los się zlitował, powiedział "Pazura, dopiero teraz to docenisz" i wtedy nas ze sobą zetknął. Znamy się 16 lat, od 14 jesteśmy małżeństwem. Na wszystko trzeba sobie zapracować, wiedzieć, czego oczekujemy od życia, kim jesteśmy. To jest proces. Czasami ludzie dochodzą do tego bardzo późno, czasami za późno, a niekiedy w ogóle. Mnie się udało to zrozumieć we właściwym momencie, dlatego uważam, że jestem szczęściarzem.

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP/INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cezary Pazura
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy