Reklama

Sylwester Chęciński: Perfekcjonista na planie

To on napuścił na siebie Kargula i Pawlaka. I to aż trzy razy!

To on napuścił na siebie Kargula i Pawlaka. I to aż trzy razy!
Sylwester Chęciński /AKPA

Każdy, kto choć trochę znał Sylwestra Chęcińskiego, wiedział, gdzie go znaleźć - we wrocławskim Klubie Dziennikarza, w kąciku za szklaną szybą. Siedział tam z przyjaciółmi i grał w brydża. Przy klubowym stoliku spędzał każdą wolną chwilę, bo brydż to jedyne zajęcie, które - poza robieniem filmów - naprawdę go pasjonowało. W brydża przestawał grać tylko wtedy, gdy robił film. A ponieważ filmy robił dość rzadko, częściej można go było spotkać w Klubie Dziennikarza niż w wytwórni.

O filmie nie myślał aż do czasów gimnazjum. Wtedy został prezesem samorządu szkolnego i do jego obowiązków należały m.in. kontakty z przyjezdnymi zespołami teatralnymi. - Bywałem za kulisami, poznawałem aktorów i ich pracę - mówi. Chociaż zagrał główną rolę w "Świętoszku", nie zdecydował się zostać aktorem. Wybrał jednak szkołę filmową w Łodzi. Egzaminy wspomina jako ciężkie, ale praca na planie była dokładnie tym, czego szukał.

Reklama

Zadebiutował "Historią żółtej ciżemki", filmem dla dzieci, odkrywając przy okazji Marka Kondrata, który zagrał w nim główną rolę. Potem były dwa filmy o mocno dramatycznej fabule: "Agnieszka 46" i "Katastrofa". Czwarty był tym, który przyniósł mu największy rozgłos.

- Pochodzę z tzw. bliskich Kresów, ze wsi Susiec pod Tomaszowem Lubelskim, kilkanaście kilometrów od granicy. W tym regionie ludzie jeszcze dziś mówią z pewną naleciałością, z muzycznym akcentem, który w "Samych swoich" przeistoczył się w dialekt. W ogóle wszystko, co dotyczy chłopów, jest mi bliskie, znam realia i filozofię wsi - mówił w jednym z wywiadów Chęciński, tłumacząc, dlaczego podjął się realizacji "Samych swoich", filmu, który uznany został za polską komedię wszech czasów (w przyszłym miesiącu ukaże się książka Dariusza Koźlenki "Sami swoi. Na planie i za kulisami komedii wszech czasów").

Mimo że potem nakręcił jeszcze m.in. "Rozmowy kontrolowane" i "Wielkiego Szu", najbardziej znany jest z trylogii o Kargulu i Pawlaku. To właśnie na planie "Samych swoich" Wacław Kowalski, wieczny epizodzista, odkrył w sobie olbrzymie pokłady komizmu i z mało znanego aktora stał się gwiazdą.

Chęciński często wspomina, że filmowa rywalizacja Kargula i Pawlaka szybko przeniosła się na plan, na rywalizację między aktorami. Władysław Hańcza, aktor doświadczony, z głośnymi teatralnymi rolami na koncie, musiał wiele z siebie dać, by dorównać Kowalskiemu, który rozkręcał się ze sceny na scenę. Obaj połknęli bakcyla rywalizacji, starali się udowodnić jeden drugiemu, kto jest lepszy. A Chęciński umiejętnie to wykorzystywał - ostentacyjne chwalił jednego, by zmobilizować drugiego. Był w tym prawdziwym mistrzem.

Andrzej Ramlau, operator kamery, który pracował z Chęcińskim przy "Samych swoich", wspomina, że na planie ostatniego ich wspólnego filmu "Przybyli ułani" było tak samo. - Główne role grali Zbyszek Zamachowski i Kinga Preis - wspomina pan Andrzej. - Po skończonym ujęciu Chęciński szedł do Zamachowskiego i mówił: "No, popatrz, jak ta Kinga genialnie to zagrała. No, nie mam nic do powiedzenia, i to tak sama z siebie, sam patrzę na to zachwycony". A ja widzę, jak Zamachowskiemu wyskakuje żyła i jak staje na głowie, by zagrać lepiej niż Preis.

Chęciński motywował aktorów, a każdą scenę powtarzał po kilkanaście razy. Wszystko po to, by osiągnąć zamierzony efekt. Jeśli uznał, że coś można zrobić lepiej, robił to aż do skutku. Najlepiej osobiście, sam to przyznaje: - Kiedy robiliśmy "Rozmowy kontrolowane" Staszek Tym, który grał główną rolę, był jednocześnie moim asystentem. Raz było tak, że musieliśmy podzielić ekipę i kręcić jednocześnie dwie sceny. Tę, którą miał robić Tym, wymyślił on sam, więc nie musiałem mu za wiele mówić, wszystko wiedział. Powiedziałem mu tylko, jak ja to widzę, co chcę, żeby zrobił, i pojechałem robić swoje - wspomina.

- Przez cały czas kombinowałem jednak, jak znaleźć czas, żeby powtórzyć to, co on właśnie robi. Byłem przekonany, że to nie będzie takie, jakie powinno być, bo przecież to nie ja robiłem. Człowiekowi zawsze wydaje się, że wie lepiej, bo ma jakąś wizję i chce, żeby było dokładnie tak, jak on to widzi, więc jest pełen nieufności, kiedy musi robotę zostawić komuś innemu. No więc ja kręcę swoją scenę, Tym swoją, potem przywozi mi materiał, patrzę - lepiej bym sam nie zrobił. Byłem zachwycony, ale przede wszystkim zdumiony, że on też tak potrafi.

Sylwester Chęciński nigdy się nie ożenił, ma dorosłego syna. Niechętnie rozmawia z dziennikarzami o życiu prywatnym. W tym roku skończył 85 lat i świętował z filmową rodziną.

Wrocław zgotował mu piękny jubileusz. Byli jego koledzy po fachu, scenarzyści, operatorzy i scenografowie, z którymi Chęciński pracował. Byli też wrocławscy aktorzy, których często obsadzał w swoich filmach, choć trzeba przyznać, nieczęsto w głównych rolach. Zdzisław Kuźniar, który w "Samych swoich" zagrał jednego z żołnierzy obserwujących, jak Witia ujeżdża ogiera z UNRRA, przypomniał z tej okazji anegdotę, która w tamtym okresie krążyła wśród wrocławskich artystów. Na wieść o tym, że Chęciński będzie kręcił "Samych swoich", ktoś zapytał go, jacy aktorzy z Wrocławia będą w niej grali. Na co Chęciński miał odpowiedzieć: "Nie wiem, epizodów jeszcze
nie obsadzałem".

DK

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Sylwester Chęciński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy