Reklama

Spielberg wskrzesza czas wojny

- Dziś, kiedy kręcę filmy, towarzyszy mi to samo podekscytowanie, które odczuwałem jako młody chłopak, kiedy w latach 60. eksperymentowałem z taśmą filmową o szerokości ośmiu milimetrów - mówi Steven Spielberg.

- Nie chcę zanadto zastanawiać się nad tym, dlaczego tak jest, ale wiem, że to uczucie nie przemija. Fascynacja filmem może przybierać różne postacie, ale nigdy nie starzeje się ani nie blaknie. Zawsze jest tak samo upojna.

- Zrobiłbym film nawet teraz, zaraz, gdybym mógł. Proszę dać mi kamerę i aktora, a zaczynam pracę.

Jest niedzielny poranek, a Steven Spielberg rozmawia ze mną przez telefon o swoim najnowszym filmie. W tle słyszę głosy jego dzieci i żony, aktorki Kate Capshaw. Właściwie przedmiotem naszej konwersacji jest nie jeden, a dwa filmy - ponieważ w wieku 65 lat, kiedy większość mężczyzn szuka już ukojenia w emeryturze, dwukrotny laureat Oscara prezentuje widzom aż dwa nowe tytuły: animowane "Przygody Tintina" i osadzony w realiach pierwszej wojny światowej "Czas wojny".

Reklama

Nie trzeba dodawać, że obu premierom towarzyszyły ogromne oczekiwania. W końcu wyszyły one spod ręki człowieka, którego reżyserski dorobek obejmuje takie dzieła, jak "Szczęki" (1975), "Poszukiwacze zaginionej Arki" (1981), "E.T." (1983), "Park Jurajski" (1993), "Lista Schindlera" (1993) czy "Szeregowiec Ryan" (1997). Przy takim dorobku Spielberg powinien być pewny siebie, wręcz pogrążony w błogim samozadowoleniu. On jednak twierdzi, iż odczuwa niepokój.

- Jeśli się denerwujesz, to znaczy, że nie stałeś się jeszcze robotem - wyjaśnia. - A wszystkim tym, którzy sądzą, że kiedykolwiek spocznę na laurach, chcę powiedzieć jasno i wyraźnie: pocę się bardziej, kręcąc kolejny film, niż korzystając z bieżni, którą trzymam w sąsiednim pokoju.

Mogłoby się wydawać, że z dwóch wspomnianych projektów to "Przygody Tintina", oparte na klasycznym belgijskim komiksie autorstwa Hergé, będą dla reżysera większym wyzwaniem.

Losy farmerskiej rodziny

Tymczasem również realizacja "Czasu wojny" naznaczona była specyficznymi trudnościami, które dotyczyły już samego materiału źródłowego: film powstał na podstawie sztuki o śmiałych rozwiązaniach scenicznych, w której zamiast żywych koni przed publicznością "występowały" kukiełki. Siła emocjonalnego przekazu sztuki, która święciła triumfy zarówno w Londynie, jak i na Broadwayu, przyniosła jej twórcom nagrodę Tony. Ale przeniesienie jej szczególnego uroku na duży ekran nie było bynajmniej przysłowiową bułką z masłem.

- W sztuce jest taka scena, w której czworonożny bohater, Joey, przechodzi niesamowitą przemianę: z rocznego źrebaka staje się dorosłym koniem - mówi Spielberg. - Nigdy nie zapomnę tego, co czułem, oglądając ją w Londynie i płacząc w tym właśnie momencie.


Rzecz jasna, w filmie Joey "grany" jest przez kilka koni. Dla Spielberga była to jednak kwestia niemalże nieistotna.

- Najbardziej interesowała mnie sama historia - wyjaśnia. - Istotą tej opowieści są losy farmerskiej rodziny, z trudem wiążącej koniec z końcem. Potrzebują konia, którego da się zaprząc do pługa, po to, żeby rodzina mogła utrzymać się z uprawy swojego kawałka ziemi i opłacić dzierżawcę. Ojciec, który dość często zagląda do kieliszka, dokonuje jednak niewłaściwego zakupu. Zamiast gospodarskiego zwierzęcia, przyprowadza do domu pełne gracji, gorącokrwiste stworzenie o imieniu Joey. Syn Albert (w filmie gra go Jeremy Irvine - przyp. aut.) przyucza je do pracy w polu - ale ważniejsze jest to, że jest to początek pięknej przyjaźni człowieka i konia.

Opowieść, która początkowo sprawia wrażenie wzruszającej historii rodzinnej, nabiera mrocznych barw wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej.

- Do gospodarstwa rodziny Alberta przybywają brytyjscy kawalerzyści, którzy poszukują koni wierzchowych - mówi reżyser. - Ojciec postanawia sprzedać Joeya. Albert dowiaduje się o tym o wiele za późno, ale wtedy poprzysięga sobie, że odnajdzie przyjaciela, który trafia na front.

Konie jak... delfiny

Spielberg, wychowany na przedmieściach, przyznaje, że on sam jako dziecko i nastolatek nie odczuwał żadnej specjalnej więzi z tymi najszlachetniejszymi ze zwierząt. Niemniej jednak z czasem nauczył się je cenić.

- W mojej posiadłości, oprócz mnie, mojej żony i naszych dzieci, żyje dziesięć koni - śmieje się. - Moja żona i moja córka jeżdżą konno. Patrzę wstecz i widzę, że żyję w towarzystwie tych zwierząt już od piętnastu lat! Budzę się rano, otwieram drzwi frontowe i widzę konie. Przez cały dzień słyszę je i czuję ich zapach - i muszę powiedzieć, że to lubię! Jak sądzę, można to chyba nazwać sympatią. Nie trzeba przekonywać mnie o tym, że są to szlachetne zwierzęta.

Jak można było się spodziewać po człowieku, który w "Szeregowcu Ryanie" swoją sztuką reżyserską wskrzesił potworności drugiej wojny światowej, Spielberg nie oszczędzał na efektach mających odtworzyć atmosferę pierwszego globalnego konfliktu, bez względu na to, jak trudne miałoby się to okazać dla aktorów i ekipy.

- Chodzi o to, że dla potrzeb filmu o pierwszej wojnie światowej musisz wybudować system okopów, bo tak wyglądał wtedy sposób prowadzenia wojny - mówi reżyser. - Do tego przez kilka miesięcy pracowaliśmy w nieustannym deszczu, kręcąc zdjęcia gdzieś na angielskiej wsi. W związku z tym wspomniane przeze mnie okopy tonęły w błocie. Ja, cała obsada, ekipa techniczna, konie - brodziliśmy w tym grzęzawisku całymi tygodniami. Nigdy tego nie zapomnę.

Spielberg szybko dodaje, że, o ile aktorzy bywali zmuszani do trudnych kaskaderskich wyczynów w scenach batalistycznych, konie nigdy nie były narażane na szwank.

- Na każdym kroku i każdego dnia towarzyszyli nam eksperci i pracownicy Humane Society International, międzynarodowej organizacji ochrony zwierząt. Podczas kręcenia scen akcji zwierzęta były traktowane bez zarzutu. Nic im nie groziło - nawet jeśli w kinie będzie to tak wyglądać. Żadne ujęcie nie powstało bez akceptacji konsultantów.

Spielberg pracował już chyba ze wszystkimi gwiazdami, od Joan Crawford i Audrey Hepburn po Toma Hanksa i Dakotę Fanning. Ale czy możliwa jest praca z koniem?

- Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem, kiedy koń, który zagrał większość scen jako Joey, rzeczywiście słuchał aktora i... reagował na to, co on do niego mówił - opowiada. - Zdumiała mnie inteligencja i wrażliwość, które dostrzegłem w tych zwierzętach. To było coś niemal pozaziemskiego.

- Naprawdę wierzę w to, że konie mają tę samą naturę, co wieloryby i delfiny.

Kręcić dwa filmy jednocześnie

Rodzące się w bólach "Przygody Tintina" - których bohaterem jest młody dziennikarz i globtroter imieniem Tintin (w filmie głosu użycza mu Jamie Bell), podróżujący w towarzystwie swojego psa Snowy'ego (Miluś w polskiej wersji komiksu - przyp. tłum.) - zostały ostatecznie przeniesione na ekran przez dwóch mistrzów. Do Spielberga - wspomaganego przez producentkę Kathleen Kennedy, z którą współpracuje od lat - dołączył Peter Jackson, od czasów "Władcy Pierścieni" wiodący specjalista w dziedzinie reżyserowania filmów z wykorzystaniem animacji komputerowej.

Przeczytaj recenzję filmu "Przygody Tintina:" na stronach INTERIA.PL!

- Do "Tintina" przymierzałem się już od roku 1983 - mówi Spielberg, który prawa do ekranizacji komiksu nabył już w latach 80. - Z tych czy innych względów musiałem jednak zaczekać z realizacją, między innymi z uwagi na to, że technologia nie była wówczas dostatecznie zaawansowana. Ale cieszę się niezmiernie, że po tych wszystkich latach dane mi było zrobić "Tintina" wspólnie z moim przyjacielem Peterem Jacksonem.


- To w stu procentach animowany film - dodaje reżyser, który nigdy wcześniej nie przyłożył ręki do tego typu produkcji - więc prace nad efektem końcowym ciągnęły się w nieskończoność. Nie dociera do mnie nawet, że, mając na głowie "Tintina", byłem w stanie zrobić "Czas wojny".

- Zawsze jednak wychodzi mi to na dobre, kiedy pracuję nad jednym filmem, a rozmyślam już o drugim. Kiedy na chwilę odkładam jeden projekt i koncentruję się na drugim, rozjaśnia mi się obraz. Najważniejsze dla filmowca to zachować obiektywność przekazu. Nam, reżyserom, ciężko jest dostrzec las, patrząc na drzewa. Praca nad więcej niż jednym filmem jednocześnie sprawia, że widzę wszystko wyraźnie.

Najsłynniejszy taki epizod w karierze Spielberga miał miejsce w 1993 r., kiedy wprowadził on do kin nie tylko uhonorowaną Oscarem dla najlepszego filmu "Listę Schindlera", ale też komercyjny przebój, jakim był "Park Jurajski".

- Wyglądało to tak, że od rana do wieczora kręciłem "Listę Schindlera" na planie w Polsce, nie myśląc o niczym innym oprócz tego mrocznego, potwornego okresu w historii - wspomina Spielberg. - A później, w nocy, oglądałem zdjęcia dinozaurów, które przesyłano mi do Polski przez specjalną satelitę. Zatwierdzałem ich ostateczny wygląd, a potem wracałem do pracy nad "Listą". Było to niemal bolesne doświadczenie, ale nie miałem wyboru: musiałem ukończyć oba filmy. Byłem za to odpowiedzialny.

Nie stracić zaufania widowni

Spielberg, jako jeden z nielicznych w Hollywood, może zrealizować praktycznie każdy projekt, jaki zechce. Jak sam mówi, przy ich wyborze nie kieruje się jednak żadnymi wytycznymi. - To nie ja je wybieram. To one wybierają mnie. Za każdym razem zostaję wybrany przez konkretny film.

W przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, którzy twierdzą, że robią swoje filmy wyłącznie dla siebie, Spielberg podkreśla, że bardzo dba o grono odbiorców, które wychował sobie przez ponad 35 lat reżyserowania.

- Mam nadzieję, że moja widownia nie tylko nie straci do mnie zaufania, ale zawsze będzie wiedzieć więcej niż ja - mówi. - Gdyby mieli okazję poznać mnie bliżej, zobaczyliby, że jestem człowiekiem, którym wiecznie targają wątpliwości. Wydaje mi się, że to właśnie one sprawiają, że kręcę kolejne filmy. To one motywują mnie do wysiłku. Jeśli chodzi o moje filmy, to nie ma takiej rzeczy, której bym ciężko nie przepracował. Ten wysiłek wiąże się ze scenariuszem, z montażem, z kinowym otwarciem.

A zatem, w sytuacji, w której do kin wchodzą jednocześnie dwa jego filmy...

- Wylewam z siebie ocean potu - chichocząc, kończy Spielberg.

To jednak oczywiście za mało, by zniechęcić go do zawodu. Obecnie mój rozmówca pracuje nad standardową w jego wypadku liczbą głośnych premier. Jako producent, czuwa między innymi nad "3D Facetami w czerni 3" i "Parkiem Jurajskim IV".

- To prawda, jestem producentem kolejnej odsłony cyklu "Park Jurajski" - potwierdza filmowiec - ale nie będę reżyserował tego filmu. Zależy mi na nowatorskim efekcie końcowym i wydaje mi się, że znaleźliśmy świetny sposób na opowiedzenie fantastycznej, nowej historii.

Spielberg stanie za to za kamerą, kręcąc "Lincolna". W filmie tym w rolę jednego z najsłynniejszych amerykańskich prezydentów wcieli się Daniel Day-Lewis. Współautorem scenariusza jest dramaturg Tony Kushner, nagrodzony nagrodą Tony. Reżyser weźmie też być może na warsztat - podkreślmy: być może - kontynuację "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki" (2008).

- To, czy powstanie kolejny film z tej serii, zależy od George'a Lucasa - mówi Spielberg. - Jeśli uda mu się napisać historię, która przypadnie do gustu zarówno mi, jak i Harrisonowi, wejdziemy w to. To George zawsze czuwa nad koncepcją, scenariuszem i fabułą filmów, których bohaterem jest Indiana Jones. Tym razem nie wymyślił jeszcze opowieści do końca.

- Kiedy to się stanie, może liczyć na naszą pomoc.

Cindy Pearlman

"New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Steven Spielberg | samo | wojny | Czas wojny | kino | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy