Reklama

Rupert Grint o Harrym Potterze i "tym" pocałunku

Grint, z którym rozmawiam w miejscu oddalonym zaledwie kilka kroków od planu "Harry'ego Pottera i Insygniów Śmierci" w Leavesden Studios pod Londynem, oblewa się rumieńcem. Dlaczego?

Właśnie zadałem mu "to" pytanie: - Jak trudne było odegranie długo oczekiwanego pocałunku Rona Weasleya i Hermiony Granger (Emma Watson)?

Ewolucja relacji łączącej tych dwoje była jednym z obiektów najgorętszych fascynacji fanów Harry'ego Pottera, począwszy od chwili przed piętnastu laty, kiedy J.K. Rowling po raz pierwszy przedstawiła swoim czytelnikom te postacie - zwłaszcza, że Grint i Watson przyjaźnią się od dzieciństwa, a w ciągu dziesięciu lat wspólnej pracy na planie wytworzyła się między nimi bratersko-siostrzana zażyłość...

To było... przyjemne

- Rzeczywiście, bardzo się tym martwiłem, bo miałem po prostu poczucie, że to coś niewłaściwego - przyznaje młody aktor, nerwowo wzruszając ramionami. - Ale kiedy już znaleźliśmy się na planie, reżyser David Yates naprawdę dobrze nami pokierował. Zanim odegraliśmy tę scenę, długo z nami rozmawiał. Wszystko poszło dobrze. W pewnym sensie było to wiele hałasu o nic. Po prostu zrobiliśmy to, a dubli nie było znowu aż tak dużo. Dość szybko było po wszystkim. To było... przyjemne.

Reklama

No dobrze, ale czy przynajmniej Rupert Grint sprawdził efekt końcowy na ekranie komputera? - Emma tak - odpowiada aktor. - Ja nie. Chyba poczekam, aż film wejdzie na ekrany.

Pierwsza część "Harry'ego Pottera i Insygniów Śmierci", której premiera odbyła się 19 listopada, przygotowuje grunt pod ostateczną rozgrywkę między Harrym (Daniel Radcliffe) i złym Lordem Voldemortem (Ralph Fiennes).

Przeczytaj naszą recenzję filmu "Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część 1"!

Widz podąża śladem Harry'ego, Rona i Hermiony, którzy ścigają się z czasem, dążąc do odnalezienia i zniszczenia siedmiu horkruksów - tajemniczych obiektów przechowujących fragmenty duszy Voldemorta, które ten ostatni musi zgromadzić, jeśli chce narzucić innym swoje panowanie. W tym celu zawsze muszą wyprzedzać o kilka przysłowiowych kroków bezlitosnych śmierciożerców, sługusów Voldemorta, nie wspominając już o konieczności unikania spotkania z Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać.

- To, że film wchodzi na ekrany w dwóch odsłonach, jest zapewne czymś nowym - przyznaje Grint - ale pod pewnym względem taki zabieg ma sens. Część pierwsza i druga dosyć mocno różnią się od siebie, jeśli chodzi o ich wydźwięk i strukturę akcji. Dla samych aktorów było to do tej pory nieco mniej widoczne, ponieważ zdjęcia do obu części realizowane były jednocześnie, a sceny kręcone poza kolejnością chronologiczną ze względu na wymogi produkcji. Nie bez znaczenia dla klimatu całości był fakt, że akcja części pierwszej toczy się głównie na otwartej przestrzeni.

- To dość mylące, ponieważ wszystkie sceny się przeplatają - mówi Grint. - Nastrój Części I jest bardzo odmienny od jakiegokolwiek innego filmu cyklu, a to dlatego, że jesteśmy poza murami Hogwartu i nigdzie nie jest bezpiecznie.

Tyle o "klimacie".

- Wszystkie miejsca, w których kręciliśmy poszczególne sceny, znajdowały się stosunkowo niedaleko od studia - ciągnie aktor. - Lokalizacje, czy to w lesie, na polach, czy pod namiotami, zostały wybrane przypadkowo. Dosyć to było zabawne, ponieważ przez cały czas czułem się tak, jakbym uciekał. Ja i Dan wyglądamy w tym filmie dość nieokrzesanie - mamy kilkudniowy zarost i długie włosy.

10 lat z Harrym Potterem

Grint miał dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy stanął przed kamerą na planie "Harry'ego Pottera i Kamienia Filozoficznego" (2001). Gdy w lipcu 2011 roku Część II "Harry'ego Pottera i Insygniów Śmierci" wejdzie na ekrany kin, do ukończenia 23 lat będzie mu brakowało zaledwie miesiąca. Przez te lata Rupert przeistoczył się z rudowłosego urwisa w krzepkiego, barczystego młodzieńca. Leavesden Studios, zlokalizowane niewiele ponad godzinę jazdy samochodem od Londynu, są jego "domem z dala od domu" już od ponad dziesięciu lat.

W powietrzu unosi się jednak wyraźny zapach szansy, przed jaką stoi Grint, który zresztą na filmowym froncie jest jak na razie bardziej aktywny niż Daniel Radcliffe i Emma Watson. Między jedną częścią "Harry'ego Pottera" a drugą znalazł czas, by zagrać w obrazie "Nauka jazdy" (2006), u boku Laury Linney i Julie Walters. Ma również na koncie kilka ról drugoplanowych - w "Marzeniach do spełnienia" (2002), "Cherrybomb" (2009) i "Wild Target" (2010).

Co innego jednak brać udział w projektach będących jego dodatkową aktorską aktywnością, a co innego na dobre pożegnać postać Rona.

- Z niecierpliwością oczekuję na moment, w którym zostawię Harry'ego Pottera za sobą i będę mógł zorientować się, co czeka na mnie w "zewnętrznym" świecie. Te filmy zabrały mi niemal połowę mojego życia. Kochałem każdą chwilę spędzoną na planie, ale teraz jestem gotów wyruszyć w dalszą drogę - chociaż z pewnością będę tęsknił za obecnym stanem rzeczy, bo będę musiał rozstać się z wszystkimi ludźmi, których nauczyłam się kochać przez te lata. To była świetna zabawa.

Grint przyznaje się nawet do pewnej nerwowości, jaką odczuwa w związku z opuszczeniem na dobre tego "kokonu".

- Owszem, jestem podenerwowany. Stawiam w zasadzie pierwsze kroki w prawdziwym świecie. Na pewno będę się czuł nieswojo, ale wiem, czego się mogę spodziewać po tej sytuacji, ponieważ dane mi już było wystąpić w dwóch filmach niezależnych. To był zupełnie inny świat i przyjemnie zdobywało mi się takie doświadczenia. Chyba jestem gotowy na to, co ma nadejść.

Projekty niezależne

Połączone budżety "Cherrybomb" i "Wild Target" są prawdopodobnie mniejsze niż suma, jaką pochłaniało kilka dni pracy nad dowolnym filmem o przygodach młodego czarodzieja. Grint przyznaje, że do tego aspektu rzeczywistości przyzwyczajał się przez dłuższą chwilę.

- To był prawdziwy szok kulturowy - mówi. - Wszystko było inne; nawet samo tempo pracy. Na planie "Cherrybomb" kręciłem dziesięć scen dziennie. Wszystko działo się błyskawicznie. Realizację filmu zamknęliśmy w przeciągu czterech tygodni - tyle czasu potrzebowalibyśmy, by ukończyć jakąś dużą scenę z dowolnego filmu o Harrym Potterze. Mimo to świetnie się bawiłem zarówno przy "Cherrybomb", jak i "Wild Target, i muszę powiedzieć, że nawet mi się to podobało. Prace postępowały dość szybko; realizacja zajęła w każdym przypadku jakieś cztery - sześć tygodni. Na pewno było to przydatne doświadczenie.

Prawdopodobnie Grint nie zagra już nigdy więcej Rona Weasleya. Aktor pogodził się już jednak z faktem, że zostawia za sobą rolę, która uczyniła go rozpoznawalną. - częściowo dlatego, że, jak sam mówi, Ron będzie towarzyszył mu w dalszej drodze.

- Wydaje mi się, że zlaliśmy się w jedną osobę - mówi Rupert Grint. - Przypuszczam, że to cokolwiek dziwne. Chciałbym wierzyć, że stałem się nieco odważniejszy - ale tym razem to Ron wysuwa się na plan pierwszy i awansuje na bohatera.

Czy Harry Potter jest fenomenem? Podyskutuj na naszym Forum!

Ian Spelling

"The New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska (śródtytuły pochodzą od redakcji INTERIA.PL)

The New York Times
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama