Reklama

Roman Wilhelmi: Niełatwo było go lubić

Potrzebował bezwzględnej akceptacji. Dla oklasków i podziwu Roman Wilhelmi był w stanie zrobić prawie wszystko. Zapłacił za to wysoką cenę - nie potrafił ułożyć sobie życia prywatnego, stracił przyjaciół. Czy było warto?

Potrzebował bezwzględnej akceptacji. Dla oklasków i podziwu Roman Wilhelmi był w stanie zrobić prawie wszystko. Zapłacił za to wysoką cenę - nie potrafił ułożyć sobie życia prywatnego, stracił przyjaciół. Czy było warto?
Roma Wilhelmi w filmie Wojciecha Wójcika "Prywatne śledztwo" (1986) /East News/POLFILM

Był aktorem wybitnym. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zobaczyć jego genialną kreację w "Karierze Nikodema Dyzmy". I pomyśleć, że wcale nie chciał zagrać w serialu Jana Rybkowskiego. Na spotkanie z reżyserem przyszedł tylko po to, żeby odmówić przyjęcia tej roli.

Tak żarliwie przekonywał Rybkowskiego, dlaczego nie chce grać Dyzmy, że... coraz bardziej angażował się w ten projekt. W dniu, w którym miał podjąć ostateczną decyzję, wciąż się wahał. Jan Rybkowski powiedział więc, że Dyzmę zagra Jerzy Stuhr. Blefował. Ale godzinę później Wilhelmi przyjął rolę.

Reklama

Najbrzydszy z braci

Roman Wilhelmi pochodził z mieszczańskiej rodziny poznaniaków, w której nie było tradycji aktorskich. Miał dwóch młodszych braci. Jak wspominała po latach jego niania, Roman był najbrzydszy z rodzeństwa, a jednocześnie najbardziej żywiołowy. Od początku przysparzał kłopotów. W szkole ciągnął koleżanki za warkocze i tak rozrabiał, że zdesperowani rodzice zdecydowali się przenieść go do katolickiej szkoły prowadzonej przez księży salezjanów. To w tej szacownej placówce po raz pierwszy poczuł aktorski zew, kiedy wystąpił na scenie w szkolnym przedstawieniu. Był to zaledwie mały epizod - grał łysego Chrystusika, którego koledzy niosą w koszu. Szmer publiczności, który usłyszał, będąc zaledwie parę chwil na scenie, zmienił wszystko. Od tego momentu wiedział, że chce być aktorem.

Gdy miał 15 lat, w tajemnicy przed rodzicami zgłosił się do konkursu recytatorskiego. Wygrał. Nagrodą był aparat fotograficzny "Leica". Szybko go zgubił, ale zapał do aktorstwa, który pojawił się w szkole podstawowej, rozbłysł ze zdwojoną siłą. Po maturze, w 1954 roku zdał do warszawskiej szkoły teatralnej. Ówczesny rektor uczelni Aleksander Zelwerowicz powiedział o nim, że jest największym talentem aktorskim od czasów zakończenia wojny. Wśród wykładowców byli: Ryszarda Hanin i Aleksander Bardini. Na roku z Wilhelmim studiowali m.in. Wojciech Pokora i Henryk Bista.

Romuś!

Po skończeniu studiów wraz z całym rokiem trafił do warszawskiego Ateneum pod skrzydła Aleksandra Bardiniego. Już wtedy Wilhelmi znał swoją wartość. Grając niewielką rolę w sztuce "Ryszard III", musiał doklejać wąsy, brodę i bokobrody. Za każdym razem, kiedy szykował się w garderobie do spektaklu, rozdzierająco wzdychał: "Kto Romusia rozpozna?". Pewnego dnia postanowił... ucharakteryzować twarz tylko do połowy. I tak wyszedł na scenę! Grający tytułową rolę aktor Jacek Woszczerowicz żądał wyrzucenia go z teatru. Dyrektor Bardini jednak miał słabość do swojego zdolnego studenta. Romuś mógł grać dalej.

Kilka lat później, na planie jednego z Teatrów Telewizji - "Zamek w Szwecji", zrobił wielką aferę, ponieważ uznał, że kamera pokazuje jego brzydszy profil. Zarządził całkowitą zmianę ujęcia. W eksponowaniu siebie był mistrzem - potrafił tak poruszać się po scenie, że partner, z którym grał, w tajemniczy sposób stawał tak, że kamera rejestrowała tylko jego plecy. W obiektywie królował on - Wilhelmi.

Jak Don Corleone

Mając tak wielkie ego, trudno było mu przyznać się do słabości. A przecież też je miał. Na przykład strasznie się pocił na scenie. Bardzo go to frustrowało. Podzielił się kiedyś tym z wielką aktorką Aleksandrą Śląską. Miała dla niego radę: "Wypij przed spektaklem setkę whisky". Wilhelmi wypił nawet dwie. Nie pomogło.

Inną piętą Achillesową wielkiego aktora były... zakola. Skrzętnie je ukrywał, zaczesując włosy na czoło. Pierwszy raz w swojej karierze zdecydował się je odsłonić na planie "Zaklętych rewirów". Bardzo skrupulatnie przygotowywał się do roli Fornalskiego. Porównywał ją do Don Corleone Marlona Brando w "Ojcu chrzestnym". Chcąc upodobnić się do swojego wielkiego idola z Hollywood, odsłonił początkującą łysinkę.

Życie na scenie

Pierwszy raz ożenił się w 1958 roku z koleżanką z teatru, Danusią. Nie powiedział o tym nawet rodzicom. Chociaż kobiety były w jego życiu na drugim miejscu, po aktorstwie, nigdy nie narzekał na brak zainteresowania ze strony płci pięknej. Wręcz przeciwnie - wokół niego zawsze kręciła się jakaś piękna koleżanka. Drugie małżeństwo, z Mariką Kollar, rozpadło się podobnie, jak pierwsze. Z synem Rafałem też nie potrafił stworzyć silnej więzi.

Niełatwo było go lubić. Krzykliwy, złośliwy, ciągle krytykujący. Nikogo nie oszczędzał. Był zazdrosny o wszystkie role świata. Nic dziwnego, że trudno było zostać jego przyjacielem. Nawet gdy ktoś taki się znalazł, wcześniej lub później odsuwał się od niego. Tak jak Marian Kociniak. Byli rówieśnikami, obaj zaraz po studiach trafili do Ateneum. Po każdym przedstawieniu napoje wyskokowe lały się strumieniami. Byli jak bracia. Przyjaźń skończyła się nagle. Marian Kociniak do końca życia nie chciał zdradzić, co się wydarzyło. Ale Wilhelmi tolerował jedynie tych, którzy mu schlebiali. Cenił tylko życie, jakie wiódł na scenie. Zmarł 3 listopada 1991 roku na nowotwór.

Marzena Juraczko

Podczas pisania artykułu autorka korzystała z książki "Roman Wilhelmi. Biografia" autorstwa Marcina Rychcika. Wydawnictwo Axis Mundi.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Roman Wilhelmi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy