Reklama

Cannes 2015: Francja prezentuje się od złej strony

Kolejne dni festiwalu w Cannes zostały zdominowane przez francuskie produkcje. Nie ma co się czarować - znalazły się one w konkursie głównym tylko dlatego, że powstały w kraju, który organizuje festiwal. Póki co, Francja nie ma czym się pochwalić.

Kiedy wydawało się, że obraz Gus van Sant "The Sea of Trees" nie będzie miał sobie równych, na festiwalu nieoczekiwanie pojawił się film równie zły. To "Marguerite et Julien" podpisany przez Valérie Donzelli.

Reżyserka musiała naoglądać się dzieł francuskich nowofalowców, bo to ich estetykę w tym filmie kopiuje. Obraz rozpoczyna się od informacji, że przedstawiona w nim historia wydarzała się dawno temu. I dawno jest tu słowem-kluczem. Bo co właściwie znaczy? Czy dawno to dwa, trzydzieści, czy może dwieście lat temu? U Donzelli dawno to po prostu nie dziś. Reżyserka swoją opowieść osadza w bezczasowości: pojawiają się tu elementy, które odsyłają w późne średniowiecze, jak i w późny wiek XIX. Szkoda, że pomysł z nieokreślonym czasem to jedyny, który można uznać za udany. Jest to też zarazem jedyny autorski sznyt w "Marguerite...".

Reklama

Film szybko wpada w koleiny tworzonych taśmowo opowiastek o niespełnionej miłości. Chociaż namiętnością pałają tu do siebie brat i siostra, zabrakło analizy tego, dlaczego ich uczucie nie może wybrzmieć. Niby jest tu niewyraźny komentarz skierowany w stronę kościoła i konserwatywnych norm społecznych, ale ma on taką siłę rażenia, jak wypis z telenoweli, a nie autorskiego filmu z konkursu głównego Cannes. Także przekraczanie kolejnych barier, jakich dopuszczają się brat i siostra, by wreszcie oddać się palącemu pożądaniu, wygrane jest na niewłaściwych rejestrach. Zamiast subwersji, dostajemy klasyczne kino o tych, co się kochali, ale być razem nie mogli.

Niewiele lepszy okazał się "Mon Roi" w reżyserii Mawenn. Twórczyni sportretowała w nim związek jej i jego, niezwykle emocjonalny i żywy. Niestety, także ten film trzeba odnotować jako porażkę, choć gra w nim zdolny Vincent Cassel.

Nie znajdziemy tu analizy poszczególnych etapów związku, różnych stanów, które ze sobą niosą, chociaż film tak jest podzielony, że wprowadza wyraźne rozróżnienie na zakochanie i odkochanie, idealizowanie drugiej połówki i brutalne otrząśnięcie się z wyobrażeń na temat partnera. Kolejne epizody nie tworzą jednak spójnej historii, nie zlepiają się ze sobą, zamiast całości tworzą niedopasowane opowieści. Także pobyt głównej bohaterki w ośrodku rehabilitacyjnym jest pomysłem z Kosmosu - nic nie wnosi do fabuły, a tylko wprowadza kolejny niepotrzebny podział.


Dodatkowym mankamentem jest forma, jaką do opowiedzenia swojej historii przyjęła reżyserka. Jej film wypełnia histeria podobna do tej, jakiej poddają się fani kina zgromadzeni przed czerwonym dywanem na pokazach galowych w Cannes. Aktorzy drą się wniebogłosy, wymachują rękami, biegają, są w ciągłym ruchu, jakby działali nie pod wpływem miłości, tylko amfetaminy.

Kolejne fabularne wolty obciążone są zbyt dużym ciężarem emocjonalnym, zmieniają kierunek filmu to w stronę erotycznego dramatu, to w stronę komedii rodzinnej, to zaś przypowieści o sile przebaczenia. Film stoi w rozkroku między gatunkami, niezdecydowany, co do końca chce wyrazić. Zamiast więc mówić - krzyczy, ogłuszając tylko i odpychając od siebie.

Najlepszy z trójki filmów francuskich okazał się "The Measure of a Man", który już został sprzedany do dystrybucji w 20 krajach. To rodzaj kina społecznie zaangażowanego, które wydaje się odpowiedzią na kryzys toczący francuską klasą robotniczą. Jest tu kilka scen wyśmienitych, jak ta początkowa, kiedy główny bohater zapisuje się na kurs dokształcający. Słyszy wtedy, żeby się nie łudził, że po poszerzeniu kompetencji uda mu się znaleźć pracę.

Na pewno na plus można filmowi zaliczyć konstrukcję głównego bohatera. Tym jest nigdy nienarzekający everyman. Chociaż życie doświadcza go dość boleśnie, mężczyzna nie użala się nad sobą. Kolejne ciosy losu przyjmuje z godnością, która nadwerężana jest postępującymi upokorzeniami ze strony korporacji. Najpierw bohater zostaje poniżony przez rozmowę kwalifikacyjną przez Skype'a. Następnie jego zachowanie podczas rozmowy o pracę zostaje poddane bezdusznej analizie kolegów. Wreszcie - kiedy już udaje mu się znaleźć zatrudnienie - musi zmierzyć się z nieludzkim zachowaniem jako ochroniarz w supermarkecie. Dopiero to ostatnie doświadczenie postawi przed nim pytanie "mieć czy być". Odpowiedź, choć nie łatwa, przywraca wiarę w człowieka, zachowanie się "po ludzku" w świecie, w którym odruchy ludzkie uznawane są za najbardziej niepożądane.

Film Stéphane'a Brizé'a jest spóźniony w stosunku do światowego kina. Nawet w Polsce konfrontacja jednostka vs. bezduszny kapitalizm została już kilkakrotnie przerobiona z lepszym lub gorszym skutkiem (także temat supermarketu był u nas analizowany w filmach Marii Sadowskiej czy Macieja Żaka). Wciąż jednak można odnaleźć w tym obrazie problematykę, która wymaga przypominania. Ale w zdecydowanie ciekawszej formie niż ta, na którą tu zaprezentowano.

Wygląda na to, że tym razem żadna z festiwalowych nagród nie zostanie we Francji. Tamtejsza kinematografia, choć w selekcji konkursu głównego zdecydowanie uprzywilejowana (nie ma drugiego kraju z taką reprezentacją tytułów w tej kompetycji), odstaje poziomem od zaprezentowanych tu dotąd filmów. Francuzi może robią najlepszy na świecie festiwal filmowy, ale na pewno nie robią najciekawszego kina.

Artur Zaborski, Cannes

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy