Reklama

Andrew Scott: Nie tylko Moriarty

Zło czasami przybiera chłopięcy, wręcz anielski wyraz twarzy - tak było w przypadku najbardziej rozpoznawalnej roli Andrew Scotta, czyli Jima Moriartyego w serialu BBC "Sherlock". Aktor nie lubi jednak o tym przesadnie mówić, bo nie chce być kojarzony wyłącznie z tą kreacją.

Zło czasami przybiera chłopięcy, wręcz anielski wyraz twarzy - tak było w przypadku najbardziej rozpoznawalnej roli Andrew Scotta, czyli Jima Moriartyego w serialu BBC "Sherlock". Aktor nie lubi jednak o tym przesadnie mówić, bo nie chce być kojarzony wyłącznie z tą kreacją.
Życie jest bardzo krótkie, więc trzeba robić to, co się chce - przekonuje Andrew Scott /Mike Marsland /Getty Images

Zarówno w serialowej fikcji, jak i na małym ekranie Andrew Scott zapewnił swojemu konkurentowi wytrawnego wroga. Jego niepozorny, wręcz chłopięcy urok, kontrastował z osobowością geniusza zła. Rola Jima Moriarty'ego przyniosła mu ogromną rozpoznawalność, jednak za popularnością skrywała się również obawa, że zostanie wrzucony do szufladki ekranowych dziwaków i szaleńców.

"Byłem trochę zmęczony graniem dziwaka. To, czego naprawdę szukam i co przyciąga mnie w innych ludziach, to wrażliwość. Zatem bycie znanym z grania tych wszystkich potwornych ludzi, sam rozumiesz..." - przyznał w rozmowie z "The Guardian".

Reklama

Podkreślił jednak, że zarówno rola w serialu, jak i postać Maxa Denbigha (szefa Joint Intelligence Services) ukazanego w "Spectre" były bardzo ciekawe.

"Zawsze myślałem, że chciałbym zagrać złoczyńcę, ale zawsze byłem obsadzany jako ten niewinny typ. Po roli Moriarty'ego wyzwaniem jest ucieczka od grania złoczyńców. Oczywiście byłem proszony wielokrotnie o granie postaci podobnych do niego. Ale jeśli nie chcesz grać zbira, to po prostu go nie grasz. Co oznacza, że szukasz innych ról albo myślisz o nich inaczej. Chociaż muszę przyznać, że jedną z największych zalet Moriarty'ego, jest to, że wcielając się w jego postać mogłem w pewnym sensie grać wiele różnych postaci. Był kameleonem ..." - przyznał w wywiadzie dla "Denofgeek".

Antidotum dla jego obaw okazała się rola w "Hamlecie". Jego interpretacja została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków. Kolejną odsłonę jego barwnej, aktorskiej palety osobowości można podziwiać w serialu "Fleabag", gdzie wciela się w postać księdza. Powróci też ponownie na mały ekran za sprawą kolejnego sezonu serialu "Czarne lustro".

Zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym, Scott stara się wymknąć wszelkim definicjom. Wraz z aktorską dojrzałością zrozumiał również, że nie zawsze trzeba sięgać po skrajności. "Dramat istnieje w życiu każdego człowieka, również w tych cichych postaciach" - uważa.

Przyznaje również, że popularność i rozpoznawalność nie zawsze są wyznacznikiem aktorskiego sukcesu. "W moim odczuciu aktor, który odnosi sukces, to ten, który może poruszać się między różnymi gatunkami, grać różnorodne role i kreować coś. Czasem zdarza się, że ludzie wpadają w pewną pułapkę. Mieszkają w tych fantastycznych domach, grają cały czas te same role i są znudzeni. Zawsze uważałem, że życie jest bardzo, bardzo krótkie, więc trzeba robić to, co się chce" - zaznaczył.

Fani jego aktorskiego dorobku będą mieli okazję spotkać się z nim na Warsaw Comic Con. Sam przyznaje, że bardziej niż przelotne selfie woli rozmowy z fanami.

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Andrew Scott
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy