Reklama

Olaf Lubaszenko: Prawdziwe życie w remizie

Olaf Lubaszenko szczerze przyznaje, że w serialu "Strażacy" czuje się jak prezes klubu piłkarskiego, a emocje sportowe są jego największą namiętnością.

Strażacy podbili serca widzów. Co, będąc prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, mógłby pan wskazać jako przyczynę sukcesu?

Olaf Lubaszenko: - To świetna drużyna. Zdarzają się w niej oczywiście również tarcia i emocje, ale inaczej być nie może. Drużynę tworzą w końcu młodzi ludzie, w wieku 20-30 lat, którzy mają swoje problemy, życiowe rozterki i wątpliwości. I, jak to w grupie bywa, czasem górę biorą rozmaite sympatie i antypatie. Rolą prezesa, którego zagrałem, jest takie kierowanie grupą, żeby konflikty nie przeradzały się w wojny. Wszystko musi sprawnie funkcjonować, tak, żeby strażacy mogli się skupić na pomaganiu ludziom.

Reklama

Odpowiedzialna funkcja.

- Trochę mi to przypomina rolę prezesa klubu piłkarskiego. Bezpośrednim trenerem jest natomiast Marta Ścisłowicz, która działa na pierwszej linii ognia.

Czy jako mały chłopiec marzył pan o tym, żeby zostać odważnym strażakiem, czy bardziej kusił pana mundur policjanta?

- To się zmieniało. Myślę, że ten serial cieszy się popularnością właśnie dlatego, że to wspólne marzenie z dzieciństwa prawie wszystkich. Ten niesamowity anturaż - czerwone, lśniące wozy z długimi drabinami, hełmy, piękne mundury. Poza tym całe to misterium związane z wodą, ogniem i dymem. Zderzenie żywiołów, które działa na wyobraźnię.

Na pierwszy rzut oka pięknie wygląda.

- Ci, którzy oglądają nasz serial, przekonują się jednak, że praca strażaka to także pot, niezwykle wysoka temperatura, zmęczenie na granicy wytrzymałości, a przede wszystkim gotowość do poświęceń. Strażacy na jeden sygnał są gotowi zaryzykować swoje życie, po to, by uratować inne.

Remiza to nie tylko gaszenie pożarów, koncentruje się tu życie towarzyskie.

- Owszem, mamy nawet takie wątki w serialu. Proza życia jest taka, że utrzymanie budynku i sprzętu jednak kosztuje. Dotacje unijne wszystkiego nie załatwiają. Wesela w remizie też są potrzebne.

Uczestniczył pan kiedyś w takim weselu?

- Prywatnie nie, tylko w serialu. Kiedyś nie znosiłem wszelkich przejawów rozrywki o charakterze ludowym - na przykład góralskiej muzyki czy wiejskich wesel w remizach strażackich. Z wiekiem coraz bliżej mi do tego. Właściwie dlaczego nie? Chętnie bym się wybrał. Prawdziwe życie toczy się nie tylko w eleganckich restauracjach i wspaniałych apartamentowcach wielkich metropolii. Wydaje mi się, że jeszcze więcej prawdziwego życia można spotkać w remizach czy na festynach, gdzie gra góralska muzyka.

Co jest w stanie podpalić pana emocje?

- Poza miłością, niewątpliwie sport. Największe wzruszenia są, kiedy nasi wygrywają. Na szczęście mamy sporo okazji, żeby się popłakać ze wzruszenia i zapłonąć prawdziwym ogniem kibicowskiej namiętności.

Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy