Reklama

Marek Włodarczyk: Życie na walizkach

Odniósł duży sukces w Polsce i w Niemczech. Jest szczęśliwy. Doczekał się trzech synów i wnuka.

Przyznał, że już jako kilkunastoletni chłopiec oglądał filmy przez... dziurę w ścianie. Bo do jego rodzinnego domu w Łodzi przylegała sala projekcyjna. Magia kina już wtedy zafascynowała Marka Włodarczyka (60 l.).

Chociaż trzeba przyznać, że pomysłów na życie miał wiele. - Najpierw chciałem zostać marynarzem, potem piłkarzem, a następnie strażakiem. O karierze policjanta nie marzyłem, bo mój ojciec był policjantem i wiedziałem jak wygląda jego praca - mówi o swoich zainteresowaniach pan Marek.

Na szczęście zdecydował się na aktorstwo. Dostał się na wymarzoną uczelnię, na wydział aktorski łódzkiej Filmówki. Studia wspomina bardzo dobrze. Pewne zdarzenie z tego okresu zadecydowało o jego przyszłym życiu. Jako student pan Marek zagrał w filmie reklamowym, przy którym pracował niemiecki operator. Dostał zaproszenie do Berlina.

Reklama

Szkołę ukończył w 1977 r. i wtedy odbył swoją pierwszą podróż do Berlina Zachodniego. Ale od razu po dyplomie otrzymał także staże w Teatrze Śląskim w Katowicach i Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Rok później zadebiutował w filmie "Wesela nie będzie". Zagrał też u boku Beaty Tyszkiewicz w "Sowizdrzale świętokrzyskim", ale ten film czekał na premierę dwa lata.

W 1981 roku znów wyjechał do Berlina. Miał wakacje, chciał trochę dorobić. No i poduczyć się języka, którego wtedy przecież prawie nie znał. Robił to, rozmawiając ze znajomymi przyjaciela.

Los zadecydował za niego.

Gdy w Polsce wprowadzono stan wojenny, był jeszcze w Niemczech. Zdecydował się zostać, choć to oznaczało porzucenie marzeń o aktorstwie, przynajmniej na jakiś czas. Na szczęście nie bał się żadnej pracy. Pracował więc dorywczo jako malarz, hydraulik, mechanik. - Nie myślałem, że zaistnieję na scenie niemieckiej. Ale już po dwóch latach miałem premierę w teatrze berlińskim - wspominał.

Debiut w Niemczech wypadł dobrze, przez lata występował na deskach teatrów w Berlinie, Hamburgu i Monachium. A w 1984 roku zaproponowano mu pierwszą rolę filmową. W kraju pojawił się w 1987 roku, ale tylko na chwilę. Zmieniło się to w 2004 roku. Wtedy zagościł w Warszawie na dłużej. Otrzymał ciekawą propozycję zagrania w serialu "Kryminalni". Z zaplanowanych trzech miesięcy pracy na planie, zrobiły się... cztery lata. Potem pojawiły się kolejne propozycje. Czasem nazywano go nawet polskim Marlonem Brando.

Pan Marek nie pozwalał jednak, aby rynek niemiecki o nim zapomniał. Czuł się rozdarty między dwoma krajami. W Hamburgu mieszka przecież jego rodzina. Matka jego dwóch synów, Karen (52 l.) oraz Vincent (21 l.) i Simon (16 l.). Aktor próbował ich nawet ściągnąć do Polski. Niestety, z marnym skutkiem. Jego najbliżsi po prostu lepiej czują się w Niemczech.

Być może byłoby inaczej, gdyby pan Marek i Karen byli razem. Niestety, ich drogi rozeszły się już jakiś czas temu. Każde z nich układa swoje życie na nowo. Podobnie zresztą jest z pierwszą żoną aktora, Grażyną Dyląg. To z nią pan Marek ma syna Patryka (27 l.), dzięki któremu został dziadkiem. Jego wnuk Nico ma już 7 lat. Oni z kolei mieszkają w Wiedniu. Pan Marek jest więc częstym gościem również w Austrii.

Wygląda na to, że życie na walizkach jest mu po prostu pisane. Ale chyba też bardzo mu odpowiada! - Ma w sobie ducha włóczęgi. Nie umie usiedzieć w miejscu. Cały czas gna go po świecie - mówi nam znajomy aktora. I wiele wskazuje na to, że raczej nieprędko się to zmieni.

AD

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Marek Włodarczyk | życia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy